W naszym kraju bałwochwalstwo idei rodziny jest tak głęboko zakorzenione, że nawet lekarzy pierwszego kontaktu (podstawowej opieki zdrowotnej) nazywa się lekarzami rodzinnymi, mimo że wcale nie ma obowiązku by cała rodzina przypisana była do tego samego lekarza, ani nie ma żadnych przeciwwskazań by leczyli się u nich ludzie stanu wolnego, nie wchodzący w skład żadnej rodziny. Co więcej, najzapamiętalszy singiel również ma swojego lekarza "rodzinnego" (!)
Reliktem czasów zamierzchłych jest w ogóle pokutujące, także w systemie prawnym, przeświadczenie że więzi rodzinne to te najsilniejsze. W PRLu nie można było dostać paszportu jeśli miało się krewnych za granicą. Obowiązek przekazania spadku biologicznym krewnym, choćby się z nimi nie miało nic wspólnego, spłacania długów po ojcu, którego się nawet nie znało, czy założenie, że ci z którymi się mieszka mogą odbierać twoje listy polecone, to tylko kilka absurdów wygenerowanych przez ten pogląd. Przecież najsilniejsze nienawiści są często między żoną a mężem, bo się zdradzają lub nie dogadują, między braćmi walczącymi o spadek, między rodzicami i dorosłymi już dziećmi, bo nie spełniły oczekiwań, bo skrzywili lub skrzywdzili wychowując. Para będąca formalnie ze sobą może być w trakcie sprawy rozwodowej, a w świetle prawa ma nadal taki sam status jak zakochane gołąbki w czasie miesiąca miodowego.
W naszych czasach relacje międzyludzkie, podobnie jak religia, to nie jest już coś, co się dziedziczy, do czego jest się przypisanym urodzeniem, ale coś co się wybiera, otaczając się ludźmi z którymi czuje się wspólnotę wartości i poglądów, albo chociażby zainteresowań. Więzi takie, nie obciążone powinnościami i przymusem naginania się do nich, są często bardziej szczere, trwałe i zdrowe niż te narzucone nam przypadkiem loterii genetycznej.
Więzi "nierodzinne", choćby nie wiem jak bliskie, nie mają znaczenia dla instytucji państwowych. Nie można na ich podstawie domagać się udzielenia informacji lub odmówić składania zeznań. Żeby zgłosić zaginięcie na policji, musi tam się wybrać krewny, nie może tego zrobić np. kohabitant(ka) zaginionego. Albo ta zasrana medycyna... Parę miesięcy temu wydarzyła się traumatyczna sytuacja: mój przyjaciel umiłowany miał wypadek u nas w biurze. Do karetki mnie nie zabrali, na własną rękę dostałam się do szpitala, na ostrym dyżurze na oddziale ratunkowym na szczęście nikt o nic nie pytał, ale gdyby, to wcale nie miałam prawa z nim tam być. Bo nie jestem "rodziną". A naprawdę, niewielu jest ludzi którzy znaczą dla mnie równie wiele co ten człowiek, tak samo ja jestem jedną z najbliższych mu osób. A dla prawa i instytucji jesteśmy dla siebie po prostu nikim. Przyjaźń nie ma osobowości prawnej.
siewnia memów - dla wszystkich, ale szczególnie dla Was Ludzie których kocham, a którzy jesteście czasem tak daleko...
Zapraszam również na mój blog motocyklowy
Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/
piątek, 30 grudnia 2011
czwartek, 29 grudnia 2011
Żona nie daje dupy, żenada (bonobizm)
Przez dłuższy czas, słuchając Listy Przebojów Programu Trzeciego, musiałam wyłączać radio na parę minut, kiedy pojawiała się pewna piosenka strasznie mnie wnerwiająca. Nerwy mi puściły, kiedy w podsumowaniu rocznym znalazła się na podium, i to obok mojego ukochanego Blackfielda. Zaburzyło mi to radość z faktu, że w Trójce tak szeroki oddźwięk znajduje muza tak niszowa jak duet Wilson&Geffen (Żyd, a jakże) czy kompletnie niemainstreamowa jak Gotye i Kimbra, którzy od 13 tygodni okupują pierwsze miejsce. Dobrze to świadczy o słuchaczach. A zarazem ci sami słuchacze głosują usilnie na utwór, w którym facet żali się całemu światu, że mu żona nie daje dupy.
Rozumiem ten ból i rozumiem chęć jego expresji. Nie rozumiem, że ta żałosna i żenująca opowieść znajduje wśród słuchaczy Trójki taki oddźwięk. Japinkole! "Nie podniecaj się, oglądać tak, dotykać nie, minęła pora godowa, teraz tylko boli głowa". Czyli przeciętny słuchacz utożsamia się z tym "podmiotem lirycznym"?! Jest to czterdziestolatek, ma żonę, która, zapewne wymęczona dwoma porodami, pracą zawodową, ogarnianiem domu, odwożeniem do przedszkola i ganianiem po pediatrach, potem szkołą i wywiadówkami, potem własnymi problemami ze zdrowiem i pomaganiem starzejącym się rodzicom, nie ma siły ani właściwej jej naturze motywacji do erotycznych uniesień, co powoduje permanentną frustrację małżonka. Mówiąc o motywacji, mam na myśli to, że u większości kobiet sfera sexualna jest napędzana przez sferę emocjonalną, a ta w wieloletnich związkach niemal zawsze jest zaniedbana. ("Dostarczenie sobie wzajemnie orgazmu jest na pewno prostsze niż dostarczenie sobie poczucia bliskości" - polecam text Sroczyńskiego) Zresztą jak ta żona ma być emocjonalnie doinwestowana, skoro jej mąż najwyraźniej nie widzi i nie stosuje w praktyce różnicy między dotykaniem a kopulacją (co widać w zacytowanym fragmencie). Facet jest najwyraźniej zbyt leniwy by odciążyć z codziennego kieratu i dopieścić uczuciowo żonę (i w ten sposób zmotywować ją do obowiązków małżeńskich - i kochany, jedno śniadanie do łóżka nie wystarczy, a już zwłaszcza jeśli za każdym razem trzeba zapłacić za nie ciałkiem) lub by znaleźć sobie kochankę (bo to się trzeba i postarać, porozmawiać, do restauracji zabrać...). Z kochanką/kochankiem jest łatwiej bo wtedy żona/mąż z bachorami w domu i nie trzeba ich zawozić do babci, żeby pójść na kolację przy świecach. I generalnie życie byłoby takie proste gdyby ludzie nie mieli w głowach nasrane schematami wymyślanymi tysiące lat temu w zupełnie innych kontextach i zupełnie innych celach. Zostały nam w spadku puste formy które nie wyrażają już zupełnie dawnych treści, wszyscy je gdzieś tam łamią lub tęsknią za tym, niepotrzebnie robiąc sieczkę z życia sobie i innym. Kurde, jak zaczynałam pisać ten post to nie sądziłam że ta durna piosenka doprowadzi mnie do tak daleko idących wniosków.
Dla odreagowania wspomniany wyżej, cudny Gotye:
Rozumiem ten ból i rozumiem chęć jego expresji. Nie rozumiem, że ta żałosna i żenująca opowieść znajduje wśród słuchaczy Trójki taki oddźwięk. Japinkole! "Nie podniecaj się, oglądać tak, dotykać nie, minęła pora godowa, teraz tylko boli głowa". Czyli przeciętny słuchacz utożsamia się z tym "podmiotem lirycznym"?! Jest to czterdziestolatek, ma żonę, która, zapewne wymęczona dwoma porodami, pracą zawodową, ogarnianiem domu, odwożeniem do przedszkola i ganianiem po pediatrach, potem szkołą i wywiadówkami, potem własnymi problemami ze zdrowiem i pomaganiem starzejącym się rodzicom, nie ma siły ani właściwej jej naturze motywacji do erotycznych uniesień, co powoduje permanentną frustrację małżonka. Mówiąc o motywacji, mam na myśli to, że u większości kobiet sfera sexualna jest napędzana przez sferę emocjonalną, a ta w wieloletnich związkach niemal zawsze jest zaniedbana. ("Dostarczenie sobie wzajemnie orgazmu jest na pewno prostsze niż dostarczenie sobie poczucia bliskości" - polecam text Sroczyńskiego) Zresztą jak ta żona ma być emocjonalnie doinwestowana, skoro jej mąż najwyraźniej nie widzi i nie stosuje w praktyce różnicy między dotykaniem a kopulacją (co widać w zacytowanym fragmencie). Facet jest najwyraźniej zbyt leniwy by odciążyć z codziennego kieratu i dopieścić uczuciowo żonę (i w ten sposób zmotywować ją do obowiązków małżeńskich - i kochany, jedno śniadanie do łóżka nie wystarczy, a już zwłaszcza jeśli za każdym razem trzeba zapłacić za nie ciałkiem) lub by znaleźć sobie kochankę (bo to się trzeba i postarać, porozmawiać, do restauracji zabrać...). Z kochanką/kochankiem jest łatwiej bo wtedy żona/mąż z bachorami w domu i nie trzeba ich zawozić do babci, żeby pójść na kolację przy świecach. I generalnie życie byłoby takie proste gdyby ludzie nie mieli w głowach nasrane schematami wymyślanymi tysiące lat temu w zupełnie innych kontextach i zupełnie innych celach. Zostały nam w spadku puste formy które nie wyrażają już zupełnie dawnych treści, wszyscy je gdzieś tam łamią lub tęsknią za tym, niepotrzebnie robiąc sieczkę z życia sobie i innym. Kurde, jak zaczynałam pisać ten post to nie sądziłam że ta durna piosenka doprowadzi mnie do tak daleko idących wniosków.
Dla odreagowania wspomniany wyżej, cudny Gotye:
piątek, 23 grudnia 2011
Anioły się sypią jak śnieg...
Kiedy w nasze progi, szeleszcząc piórami
sfruną białe anioły z gwieździstego nieba,
gdy im pozwolimy, by usiadły z nami,
słuchając, jak mówimy, czego nam potrzeba,
gdy nasze niedostatki, marzenia, tęsknoty,
pod drzewko położą, pod świec migot złoty,
i rzekną "wybieraj, bo wystarczy wierzyć;
życie twoje wyłącznie od ciebie zależy" -
I gdy w sobie uśpione zbudzimy żywioły,
kiedy nas ogarną miłości płomienie,
gdy dla bliźnich będziemy tak jak te anioły -
wtedy przyjdzie do nas Boże Narodzenie.
Czego Wam życzę moi Czytelnicy.
(taki kołczingowy etosik nie? ;-)
I jeszcze: o bezsensie tego całego cyrku. Sawka: Osobiście zrywam ze świąteczną tradycją
.
sfruną białe anioły z gwieździstego nieba,
gdy im pozwolimy, by usiadły z nami,
słuchając, jak mówimy, czego nam potrzeba,
gdy nasze niedostatki, marzenia, tęsknoty,
pod drzewko położą, pod świec migot złoty,
i rzekną "wybieraj, bo wystarczy wierzyć;
życie twoje wyłącznie od ciebie zależy" -
I gdy w sobie uśpione zbudzimy żywioły,
kiedy nas ogarną miłości płomienie,
gdy dla bliźnich będziemy tak jak te anioły -
wtedy przyjdzie do nas Boże Narodzenie.
Czego Wam życzę moi Czytelnicy.
(taki kołczingowy etosik nie? ;-)
I jeszcze: o bezsensie tego całego cyrku. Sawka: Osobiście zrywam ze świąteczną tradycją
.
niedziela, 11 grudnia 2011
Homo empathicus
Niesamowite. Całe moje rozumienie świata wyłożone przez naukowca. A ja ciągle myślałam, że jestem kalekim exemplarzem mojego gatunku, alienem z innej planety, który ma przerosty w jednych miejscach i niedobory w innych, i dlatego nie może się zsocjalizować. A tymczasem może wcale tak nie jest.
"Neurony lustrzane łączą nas niewidzialnie nie dla agresji, nie dla przemocy, nie dla egocentryzmu, nie dla utylitaryzmu, ale dla bycia razem, więzów, czułości, towarzyskości. To co nas napędza to potrzeba przynależności"
"Neurony lustrzane łączą nas niewidzialnie nie dla agresji, nie dla przemocy, nie dla egocentryzmu, nie dla utylitaryzmu, ale dla bycia razem, więzów, czułości, towarzyskości. To co nas napędza to potrzeba przynależności"
czwartek, 8 grudnia 2011
Syndrom odstawienia
Hondo, moja żono, tyś najlepszą z dam.
Już mnie nie opuścisz, już nie będę sam.
Nie opuściła mnie. Jest w garażu. Ale długi czas nie będzie można jej dosiadać... Taki kalendarzyk małżeński...
Mówią Honda to nie wszystko.
Można bez niej żyć.
Lecz nie wiedzą o tym ludzie
że najgorsze w życiu to samotnym być.
To samotnym być.
dopisane nazajutrz: Komentarz Ryby:
Kiedy w gasnących blaskach słońca
Czerwona jesień wolno znika,
Wypuść spomiędzy ud Japońca
I szybko zaproś tam Kazika!
A gdy wspomnienie dwóch manetek
Rozświetli chucią Twą zadumę,
To najpierw zaparz mu nagietek
A potem dosiądź i pal gumę!
ROTFL :-) Ryba jesteś wielki!
Już mnie nie opuścisz, już nie będę sam.
Nie opuściła mnie. Jest w garażu. Ale długi czas nie będzie można jej dosiadać... Taki kalendarzyk małżeński...
Mówią Honda to nie wszystko.
Można bez niej żyć.
Lecz nie wiedzą o tym ludzie
że najgorsze w życiu to samotnym być.
To samotnym być.
dopisane nazajutrz: Komentarz Ryby:
Kiedy w gasnących blaskach słońca
Czerwona jesień wolno znika,
Wypuść spomiędzy ud Japońca
I szybko zaproś tam Kazika!
A gdy wspomnienie dwóch manetek
Rozświetli chucią Twą zadumę,
To najpierw zaparz mu nagietek
A potem dosiądź i pal gumę!
ROTFL :-) Ryba jesteś wielki!
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Gdy zaczną na tysiączną modłę ojczyznę szarpać deklinacją...
...gdy zaczną na tysiączną modłę
ojczyznę szarpać deklinacją
i łudzić kolorowym godłem
i judzić "historyczną racją"
o piędzi, chwale i rubieży,
o ojcach, dziadach i sztandarach,
o bohaterach i ofiarach;
gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin
pobłogosławić twój karabin....
Ten text napisał Julian Tuwim; dziesięciolecia później Jan Krzysztof Kelus, opowiadał:
Gdy do wojska szedł Jacek Staszelis
Tak po studiach - na rok - nie na front
(a było to)
W czasach gdy trudno jest zdradzać
bo trzeba by najpierw uwierzyć
że dobro ojczyzny wymaga
by fizyk był przez rok był żołnierzem
(więc śpiewał):
Boże pozwól bym potrafił
Gdy ojczyzna mnie zawoła
Zamiast piersi wypiąć dupę
BO TA NAFTA NIE JEST MOJA
(tu można posłuchać)
Twoja jest krew a ich jest nafta!
sobota, 22 października 2011
Wynarodowienie, cz. 2
(aby pocieszyć TomLee)
Ostatnie dwa tygodnie spędziłam chodząc po Asyżu. Byłam w katedrze, gdzie chrzczono Franciszka (1182 rok), w bazylice wybudowanej dla niego parę lat po śmierci (1226) gdzie przechowuje się modlitwy i reguły pisane jego ręką. Freski Giotta i innych, pokrywające ściany i sklepienie bazyliki, zmieniły bieg historii europejskiego malarstwa. W tym czasie w kraju Polan i Wiślan była kompletna dzicz. Hotel, w którym mieszkaliśmy, mieści się w skrzydle pałacu wzniesionego w 1500 roku, i jak na asyskie warunki, jest naprawdę niezbyt starym budynkiem. Skoro tam, wtedy, była taka kultura, to nic dziwnego, że zafascynowali się nią ludzie z kurnych chat północy. Łacina i sztuka Włoch były dominantą europejskiej logosfery w tamtym czasie. Wkrótce nacjopuryści wymyślili pogardliwe określenie "makaronizm" na wyrazy z innych języków użyte w polskojęzycznych wypowiedziach. Wiele z tych lexemów wsiąknęło w tkankę języka polskiego tak głęboko że obecnie nie domyślamy się ich italskiego źródłosłowu. Np. "dom" jest zapożyczeniem z łaciny.
Mechanizm ten jest prosty. Społeczeństwo najlepiej prosperujące ekonomicznie ma najwięcej "mocy przerobowych" które można zwolnić z walki o biologiczne przetrwanie, i umożliwić im zajęcie się rzeczami niepotrzebnymi: pisaniem, malowaniem, rzeźbieniem ozdóbek na fasady domów. Po Italii w międzynarodowej kulturze ton nadawać zaczęła Francja. Lingua franca zastąpiła łacinę na pozycji języka międzynarodowego. W Polsce, jak i wszędzie, Paryż, "stolica świata" był ostateczną wyrocznią we wszelkich dziedzinach. Potem tę rolę przejęły kraje anglojęzyczne. Polacy "paw narodów i papuga", ulegali tym wszystkim modom i asymilowali do swojej kultury wymysły innych nacji. Nie wynarodowili się jak widać. Zatem nie wynarodowią się i tym razem. Fascynacja lepiej rozwiniętymi kulturami pozwoliła im wzbogacić własną. "Jeśli ja mam dolara i ty masz dolara, i wymienimy się, każde z nas będzie mieć po dolarze. Jeśli ja mam ideę, i ty masz ideę, i wymienimy się, każde z nas będzie miało dwie". Rozmaitość jest wartością.
(wcześniej o wynarodowieniu)
.
Basilica di San Francesco, 1230, Assisi |
Ostatnie dwa tygodnie spędziłam chodząc po Asyżu. Byłam w katedrze, gdzie chrzczono Franciszka (1182 rok), w bazylice wybudowanej dla niego parę lat po śmierci (1226) gdzie przechowuje się modlitwy i reguły pisane jego ręką. Freski Giotta i innych, pokrywające ściany i sklepienie bazyliki, zmieniły bieg historii europejskiego malarstwa. W tym czasie w kraju Polan i Wiślan była kompletna dzicz. Hotel, w którym mieszkaliśmy, mieści się w skrzydle pałacu wzniesionego w 1500 roku, i jak na asyskie warunki, jest naprawdę niezbyt starym budynkiem. Skoro tam, wtedy, była taka kultura, to nic dziwnego, że zafascynowali się nią ludzie z kurnych chat północy. Łacina i sztuka Włoch były dominantą europejskiej logosfery w tamtym czasie. Wkrótce nacjopuryści wymyślili pogardliwe określenie "makaronizm" na wyrazy z innych języków użyte w polskojęzycznych wypowiedziach. Wiele z tych lexemów wsiąknęło w tkankę języka polskiego tak głęboko że obecnie nie domyślamy się ich italskiego źródłosłowu. Np. "dom" jest zapożyczeniem z łaciny.
Basilica di San Francesco, 1235, Assisi |
(wcześniej o wynarodowieniu)
.
Etykiety:
ekonomia,
Franciszek i Asyż,
literatura,
podróże,
społeczeństwo
czwartek, 20 października 2011
Nędza konserwatyzmu (cz. 2)
Dyskusja pod poprzednim postem zbyt się rozmydliła, żeby podjąć precyzyjnie postawiony problem. Nie chodziło mi wszakże o ocenę moralną Palikota czy Urbana, bo to nie ich chciałam zrozumieć, tylko konserwatystów. Nawet jeśli ci pierwsi są kanaliami, nie usprawiedliwia to chamskiego uzurpatorstwa tych drugich.
Dla Tomka W specjalnie zastosuję zawężoną definicję konserwatystów (wszak stwierdził że homogenicznie postrzegam) - powiedzmy, że chodzi mi o tę część frakcji prawicowo-konserwatywnej (i opcjonalnie: katolickiej) która dzieli z Terlikowskim postawę pretendowania do bycia obywatelem/ugrupowaniem które ma jakoby większe prawa do określania czym ma być Rzecz Pospolita, i do narzucania innym swoich rozwiązań, także dotyczących spraw osobistych. Jak zauważył Ryba,wcale nie jest to nurt tak wąski i może nie ograniczać się jedynie do czytelników Frondy. A jak zauważył trafnie Amorfis (Paweł S), różnica między nurtem, nazwijmy to, otwartym, a nurtem, nazwijmy to, konserwatywnym, polega na tym, że ci drudzy mówią: popieramy wyższe wartości, ale tylko, gdy są realizowane na nasz sposób; zaś ci pierwsi: niech każdy realizuje wartości po swojemu. Sprawa podejścia do homosexualnych jest tu tylko jednym z przykładów; konserwatyści twierdzą: wolno wam kochać i zawierać związki, ale tylko jeśli robicie to na sposób, jaki my uważamy za słuszny; liberalni zaś: niech każdy kocha tak, jak go Pan Bóg stworzył. Jak bowiem zauważył Amorfis, ludzie opowiadający się za afirmacją związków jednopłciowych (grupa ta nie ogranicza się wyłącznie do samych gejów) nie próbują narzucić heterosexualnym swojej opcji, podczas gdy ich przeciwnicy ideowi tak właśnie czynią.
Niestety Anonimowy komentator zdaje się tego nie zauważać, dlatego parafrazuje moje pytanie w ten sposób: "Na czym polega fakt, że pederaści i komuniści czują się właścicielami Polski". Co do komunistów, nie wiem czy istnieją jeszcze prawdziwi komuniści; co do homosexualnych i tych, którzy mają z nimi empatię, jak już wspomniano, nie postulują oni likwidacji instytucji małżeństw dwupłciowych i wprowadzenia wyłącznie jednopłciowych. Niestety Anonimowy swym komentarzem potwierdził moją diagnozę swej, jak mniemam, konserwatywnej frakcji. Nie potrafią oni wyjść poza swój punkt widzenia, dlatego imputują innym własne postawy, w tym postawę narzucania swej ideologii ogółowi, której to postawy ludzie o światopoglądzie otwartym nie wykazują, QED, przez Amorfisa.
Swój bardzo długi wywód TomLee kończy stwierdzeniem "lewica jest znacznie gorsza" - i tutaj podobnie jak Anonimowy próbuje usprawiedliwić nędzę jednych nędzą drugich. Niestety grzechy bliźniego nie rozgrzeszają nas, a tym bardziej nie dają odpowiedzi na zagadnienie będące tematem posta.
TomLee podawał różne przesłanki, dla których prawica miałaby się czuć pokrzywdzona i nieszczęśliwa (o ile dobrze zrozumiałam). Bezpodstawność tego cierpiętnictwa wykazał Ryba, który na stwierdzenie TomLego "Konserwatyści i prawica mimo iż czynnie uczestniczyła w rozmontowaniu systemu komunistycznego nie została dopuszczona do budowania władzy" opowiedział zapytaniem: "- kto [w 2005 r] dopuścił PiS do budowania władzy? - czy demokrację należy cenić tylko wtedy, kiedy demokratycznych wyborów pokrywa się z naszymi preferencjami?" Szacun za trafność.
Nie wątpię, że konserwatyści szczerze czują się pokrzywdzeni, niemniej żaden z powodów przedstawionych przez TomLee nie wyjaśnia kwestii postawionej w pytaniu, dlaczego Terlikowski i jemu podobni uważają, że Polska jest ich własnością i mogą ją oddawać lub nie, dlaczego twierdzą, wbrew wynikowi demokratycznych wyborów, że dla ich przeciwników ideowych nie ma miejsca w życiu publicznym.
Dla Tomka W specjalnie zastosuję zawężoną definicję konserwatystów (wszak stwierdził że homogenicznie postrzegam) - powiedzmy, że chodzi mi o tę część frakcji prawicowo-konserwatywnej (i opcjonalnie: katolickiej) która dzieli z Terlikowskim postawę pretendowania do bycia obywatelem/ugrupowaniem które ma jakoby większe prawa do określania czym ma być Rzecz Pospolita, i do narzucania innym swoich rozwiązań, także dotyczących spraw osobistych. Jak zauważył Ryba,wcale nie jest to nurt tak wąski i może nie ograniczać się jedynie do czytelników Frondy. A jak zauważył trafnie Amorfis (Paweł S), różnica między nurtem, nazwijmy to, otwartym, a nurtem, nazwijmy to, konserwatywnym, polega na tym, że ci drudzy mówią: popieramy wyższe wartości, ale tylko, gdy są realizowane na nasz sposób; zaś ci pierwsi: niech każdy realizuje wartości po swojemu. Sprawa podejścia do homosexualnych jest tu tylko jednym z przykładów; konserwatyści twierdzą: wolno wam kochać i zawierać związki, ale tylko jeśli robicie to na sposób, jaki my uważamy za słuszny; liberalni zaś: niech każdy kocha tak, jak go Pan Bóg stworzył. Jak bowiem zauważył Amorfis, ludzie opowiadający się za afirmacją związków jednopłciowych (grupa ta nie ogranicza się wyłącznie do samych gejów) nie próbują narzucić heterosexualnym swojej opcji, podczas gdy ich przeciwnicy ideowi tak właśnie czynią.
Niestety Anonimowy komentator zdaje się tego nie zauważać, dlatego parafrazuje moje pytanie w ten sposób: "Na czym polega fakt, że pederaści i komuniści czują się właścicielami Polski". Co do komunistów, nie wiem czy istnieją jeszcze prawdziwi komuniści; co do homosexualnych i tych, którzy mają z nimi empatię, jak już wspomniano, nie postulują oni likwidacji instytucji małżeństw dwupłciowych i wprowadzenia wyłącznie jednopłciowych. Niestety Anonimowy swym komentarzem potwierdził moją diagnozę swej, jak mniemam, konserwatywnej frakcji. Nie potrafią oni wyjść poza swój punkt widzenia, dlatego imputują innym własne postawy, w tym postawę narzucania swej ideologii ogółowi, której to postawy ludzie o światopoglądzie otwartym nie wykazują, QED, przez Amorfisa.
Swój bardzo długi wywód TomLee kończy stwierdzeniem "lewica jest znacznie gorsza" - i tutaj podobnie jak Anonimowy próbuje usprawiedliwić nędzę jednych nędzą drugich. Niestety grzechy bliźniego nie rozgrzeszają nas, a tym bardziej nie dają odpowiedzi na zagadnienie będące tematem posta.
TomLee podawał różne przesłanki, dla których prawica miałaby się czuć pokrzywdzona i nieszczęśliwa (o ile dobrze zrozumiałam). Bezpodstawność tego cierpiętnictwa wykazał Ryba, który na stwierdzenie TomLego "Konserwatyści i prawica mimo iż czynnie uczestniczyła w rozmontowaniu systemu komunistycznego nie została dopuszczona do budowania władzy" opowiedział zapytaniem: "- kto [w 2005 r] dopuścił PiS do budowania władzy? - czy demokrację należy cenić tylko wtedy, kiedy demokratycznych wyborów pokrywa się z naszymi preferencjami?" Szacun za trafność.
Nie wątpię, że konserwatyści szczerze czują się pokrzywdzeni, niemniej żaden z powodów przedstawionych przez TomLee nie wyjaśnia kwestii postawionej w pytaniu, dlaczego Terlikowski i jemu podobni uważają, że Polska jest ich własnością i mogą ją oddawać lub nie, dlaczego twierdzą, wbrew wynikowi demokratycznych wyborów, że dla ich przeciwników ideowych nie ma miejsca w życiu publicznym.
Wynarodowienie (nędza konserwatyzmu, cz. 3)
I jeszcze kurioza z dyskusji.
TomLee: "Polska jest narodem od czasów zaborów poddawanym różnej skali programom wynaradawiania. Obecnie ma to nadal miejsce- przykład z pierwszej półki- ilość piosenek w radio śpiewanych po polsku- taki najpopularniejszy- RMF FM."
Ryba: "Mieliśmy kiedyś naszych miejscowych zawodników: Trygława, Peruna, Świętowita i całą masę innych.
Czy wprowadzenie na ich miejsce postaci o cokolwiek podejrzanej proweniencji wraz z napływowym personelem naziemnym nie było oczywistym spiskiem, który doprowadził do wynarodowienia Polan?
Żydowsko-niemiecko-czeski spisek!"
Ryba przyznaje, że dał się wynarodowić afrykańskim polirytmiom Petera Gabriela. Na co i ja przyznać muszę że jestem wynarodowiona - moi faworyci to wynarodowieni Riverside (z Polski, ale śpiewają po angielsku) oraz Blackfield: duet złożony z Brytyjczyka (czyli native'a narzucanego nam języka) i, jakże by mogło być inaczej, Żyda.
więcej o tym w dyskusji jest począwszy od tego komentarza
.
TomLee: "Polska jest narodem od czasów zaborów poddawanym różnej skali programom wynaradawiania. Obecnie ma to nadal miejsce- przykład z pierwszej półki- ilość piosenek w radio śpiewanych po polsku- taki najpopularniejszy- RMF FM."
Ryba: "Mieliśmy kiedyś naszych miejscowych zawodników: Trygława, Peruna, Świętowita i całą masę innych.
Czy wprowadzenie na ich miejsce postaci o cokolwiek podejrzanej proweniencji wraz z napływowym personelem naziemnym nie było oczywistym spiskiem, który doprowadził do wynarodowienia Polan?
Żydowsko-niemiecko-czeski spisek!"
Ryba przyznaje, że dał się wynarodowić afrykańskim polirytmiom Petera Gabriela. Na co i ja przyznać muszę że jestem wynarodowiona - moi faworyci to wynarodowieni Riverside (z Polski, ale śpiewają po angielsku) oraz Blackfield: duet złożony z Brytyjczyka (czyli native'a narzucanego nam języka) i, jakże by mogło być inaczej, Żyda.
więcej o tym w dyskusji jest począwszy od tego komentarza
.
piątek, 14 października 2011
"Ja waszeci daruję Inflanty!" (nędza konserwatyzmu)
"musimy walczyć. Ja nie zamierzam oddać wyznawcom Palikota i Urbana naszego kraju, nie mam ochoty umożliwić im jego zniszczenia." - nawołuje do dżihadu Terlikowski. "Nie chcę żyć w państwie, w którym standardy wyznacza taki człowiek (...)" (podkr. moje).
No pewnie, panie Terlikowski. Pewnie że nie oddasz, bo nie możesz oddać czegoś co nie jest twoje. W końcu ten kraj, który określasz "naszym krajem" to Rzeczpospolita, Res Publica, Dobro Wspólne, i należy w takim samym stopniu do ciebie, jak i do mnie, jak i do każdego obywatela, niezależnie od tego jaką religię i jaką partię popiera. Każda jednostka współtworząca społeczeństwo ma prawo w takim samym stopniu wpływać na realizowane w nim wartości.
Niech mi ktoś wytłumaczy w końcu. Na czym polega fakt, że konserwatyści i katolicy czują się właścicielami Polski. Skąd bierze im się w głowach przeświadczenie, że to oni powinni określać, wedle swojej "ochoty", w jakim kierunku podążał będzie nasz kraj.
Nie chcę żyć w państwie, w którym standardy wyznacza taki człowiek.
(Błogosławieństwo, ale i przekleństwo internetu, nawet tu, w Asyżu, mieście miłości i pokoju, nie ma chwili odpoczynku).
No pewnie, panie Terlikowski. Pewnie że nie oddasz, bo nie możesz oddać czegoś co nie jest twoje. W końcu ten kraj, który określasz "naszym krajem" to Rzeczpospolita, Res Publica, Dobro Wspólne, i należy w takim samym stopniu do ciebie, jak i do mnie, jak i do każdego obywatela, niezależnie od tego jaką religię i jaką partię popiera. Każda jednostka współtworząca społeczeństwo ma prawo w takim samym stopniu wpływać na realizowane w nim wartości.
Niech mi ktoś wytłumaczy w końcu. Na czym polega fakt, że konserwatyści i katolicy czują się właścicielami Polski. Skąd bierze im się w głowach przeświadczenie, że to oni powinni określać, wedle swojej "ochoty", w jakim kierunku podążał będzie nasz kraj.
Nie chcę żyć w państwie, w którym standardy wyznacza taki człowiek.
(Błogosławieństwo, ale i przekleństwo internetu, nawet tu, w Asyżu, mieście miłości i pokoju, nie ma chwili odpoczynku).
sobota, 1 października 2011
Kolory Asyżu
Powietrze tam przejrzyste jakoś tak inaczej, jakby nie było zwykłym powietrzem, ale jakimś drogocennym kryształem - ach, jakiż nonsens: nie ma żadnego brylantu cenniejszego niż powietrze, bo przecież dzięki nie mu w każdej minucie żyjemy. Powietrze jest odzwierciedleniem miłości tego, który podobnież w każdej chwili nas stwarza.
Piaskowiec z którego wzniesiono średniowieczne mury, liście kilkusetletnich oliwkowych drzew. Nie po prostu żółte, zielone. Zabarwione szarością, jakby oddychały barwą habitu Francesco. A jednocześnie - tak jakby lśniły przez powierzchnię kosztownym złotem. Jakiż fałsz - złoto, zimny metal, nie mogący być pokarmem dla ciała ani przytuleniem dla duszy - jakżeż bezużyteczny w tym, co naprawdę potrzebne do życia, oszukuje nas, że jest tak cenny.
Forteca Rocca Maggiore |
Najwyższym punktem Asyżu są ruiny fortecy, wpisane w pierścień murów i wież obronnych. To stąd rozciągali swą władzę nad ciałami i majątkiem mieszkańców miasta różni władcy. To stąd wysyłali swe armie by tej władzy i dóbr doczesnych broniła. Siła i przemoc. Zostały z nich tylko gruzy. A trwają i kwitną życiem świątynie wzniesione z miłości dla tych, którzy najgłębiej kochali. Którzy żyli regułą posłuszeństwa i ubóstwa - odwrotnością żądzy posiadania ludzi i przedmiotów.
Kościół świętej Klary |
Basilica San Francesco |
Błękit nieba, ciemna zieleń cyprysów, piaskowy odcień kamieni, niuanse zieleni umbryjskich wzgórz, zapach deszczu - tutaj są zupełnie inne, niż gdziekolwiek na świecie - bo to miejsce nie jest na świecie: ono jest przedsionkiem raju.
Cztery lata temu zakochaliśmy się w tym mieście. Ale ja dalej w biznesie. Zachwycając się wolnością jaką Franciszkowi dała bieda, pracuję nad zaspokajaniem materialnych potrzeb ludzi.
To miejsce jest moją ojczyzną. Nie wyjeżdża się tam - tam się wraca. Tu jestem na banicji.
Gdybym wiedziała że za trzy dni umrę i mogę zrobić tylko jeszcze jedną rzecz - wróciłabym tam, do Asyżu.
Wracam pojutrze.
.
niedziela, 21 sierpnia 2011
Koncert charytatywny pamięci Yossariana
Zamek Xiążąt Pomorskich, 03 września 2011, g. 18:00.
Zebrane fundusze posłużą wsparciu żony i dzieci motocyklisty zabitego przez pijanego kierowcę. Sprawca wypadku uciekł i jest ścigany listem gończym - jego nieobecność uniemożliwia uzyskanie odszkodowań. Żona Yossariana, ciężko ranna w tymże wypadku, do dziś przebywa w szpitalu.
Duży dziedziniec zamkowy: koncert Beaty Andrzejewskiej, Joanny Prykowskiej & The Forest, wystawa oraz sprzedaż fotografii Yossariana;
Mały dziedziniec zamkowy: społeczna akcja profilaktyczna mająca na celu przeciwdziałanie prowadzeniu pojazdów pod wpływem alkoholu z udziałem symulatorów wypadków Komendy Wojewódzkiej i WORD
Lewy taras zamkowy: prezentacja motocykli zorganizowana przez przyjaciół Yossariana
Zebrane fundusze posłużą wsparciu żony i dzieci motocyklisty zabitego przez pijanego kierowcę. Sprawca wypadku uciekł i jest ścigany listem gończym - jego nieobecność uniemożliwia uzyskanie odszkodowań. Żona Yossariana, ciężko ranna w tymże wypadku, do dziś przebywa w szpitalu.
Duży dziedziniec zamkowy: koncert Beaty Andrzejewskiej, Joanny Prykowskiej & The Forest, wystawa oraz sprzedaż fotografii Yossariana;
Mały dziedziniec zamkowy: społeczna akcja profilaktyczna mająca na celu przeciwdziałanie prowadzeniu pojazdów pod wpływem alkoholu z udziałem symulatorów wypadków Komendy Wojewódzkiej i WORD
Lewy taras zamkowy: prezentacja motocykli zorganizowana przez przyjaciół Yossariana
Więcej szczegółów na stronie PrzyjacieleYossariana
Poniedziałek to najpiękniejszy dzień tygodnia...
Bo można porzucić udręki weekendu i wrócić do umiłowanej pracy.
Mistrz Adam (Cieślak Nauka Jazdy) podchodzi do tego podobnie:
źródło: Telewizja Szczecin
Mistrz Adam (Cieślak Nauka Jazdy) podchodzi do tego podobnie:
źródło: Telewizja Szczecin
wtorek, 19 lipca 2011
Zabił i uciekł
No i zastanawialiśmy się, rozkminialiśmy. Czy pijanego kierowcę, który zabija motocyklistę, można nazwać mordercą. Tymczasem on, decyzją sądu nie osadzony w areszcie - znika. Tymczasem, bez oskarżonego, nie można zacząć spraw sądowych i odszkodowawczych. W końcu prokuratura ujawnia dane sprawcy i wystawia list gończy.
Tak się trochę zastanawiam, czy dyskutanci-moraliści-semantycy pozwoliliby w tym kontexcie nazwać go, jeśli nie mordercą, to chociaż kanalią, łajdakiem? Ale to nie ma teraz znaczenia.
Jeśli widzieliście gdzieś tego człowieka: Józef Kuśmierek - dzwońcie na policję
więcej zdjęć jest jeszcze tu od 0:50
Tak się trochę zastanawiam, czy dyskutanci-moraliści-semantycy pozwoliliby w tym kontexcie nazwać go, jeśli nie mordercą, to chociaż kanalią, łajdakiem? Ale to nie ma teraz znaczenia.
Jeśli widzieliście gdzieś tego człowieka: Józef Kuśmierek - dzwońcie na policję
więcej zdjęć jest jeszcze tu od 0:50
poniedziałek, 18 lipca 2011
Tolerancja, afirmacja, wolność, miłość, motocykl, rodzina
Opowiadam tu:
http://www.tvp.pl/szczecin/informacyjne-spoleczne-kulturalne/mowi-sie/wideo/160711/4910862
a tu plik 22mb: http://w248.wrzuta.pl/film/7rwZ7FsCoRD/pacia
Yurga wykonuje swą pracę z miłością - to widać
http://www.tvp.pl/szczecin/informacyjne-spoleczne-kulturalne/mowi-sie/wideo/160711/4910862
a tu plik 22mb: http://w248.wrzuta.pl/film/7rwZ7FsCoRD/pacia
Yurga wykonuje swą pracę z miłością - to widać
poniedziałek, 27 czerwca 2011
czwartek, 23 czerwca 2011
Caress, if you care.
Caress, if you care,
...bo esse est percipi, istnieć to być postrzeganym, więc nie ma miłości, jeśli się nie przejawia.
I jeszcze - prawdziwie ewangeliczna postawa:
"Jeśli ktoś pocałuje Cię w jeden policzek - nadstaw mu drugi"
(por. Ewangelia Łukasza 6,29)
...bo esse est percipi, istnieć to być postrzeganym, więc nie ma miłości, jeśli się nie przejawia.
I jeszcze - prawdziwie ewangeliczna postawa:
"Jeśli ktoś pocałuje Cię w jeden policzek - nadstaw mu drugi"
(por. Ewangelia Łukasza 6,29)
wtorek, 14 czerwca 2011
You don't have to genderize it
We Free Bluesie maleńka ciałem, wielka geniuszem Kaki King. Największa wymiataczka gitary płci żeńskiej, jaką wydała ludzkość. Tak twierdzi magazyn "Rolling Stone". Kaki najwyraźniej bardzo kocha swą matkę, która nadała jej imię po carycy Katarzynie Wielkiej, gdyż wybrała się do miejsca narodzin swej patronki przy okazji trasy koncertowej w Holandii. Z Amsterdamu do Rotterdamu przez Szczecin, 2x10h autem, szacun. Myślałam że tylko motocykliści robią takie rzeczy.
Kaki w czasie koncertu powiedziała, że można na miejscu zaopatrzyć się w jej płyty oraz Tshirty. Koszulki, mówi, występują w wariancie damskim i męskim, "but you don't have to genderize it".
Alanek (trzyletni) ma długie włosy i wielkie niebieskie oczęta z długimi rzęsami. Moja polako-katolicka matka podejrzewa że, cytuję, "hodujemy go na geja". Spotkani w przestrzeni publicznej ludzie często mówią do niego lub o nim w rodzaju żeńskim. (Tak jakby udostępnienie zabawki różniło się jakościowo w zależności od tego czy ją "dałeś" czy "dałaś". Po co to uściślać?) Mój sześcioletni chrześniak zapytał mnie ostatnio: "czy Alanek jest chłopcem, czy dziewczynką?" Nazajutrz zatem zadałam mu to pytanie. "A może jestem Alankiem?" odpowiedział.
photo credits: Wikipedia, Adam & Chick Inc.
Kaki w czasie koncertu powiedziała, że można na miejscu zaopatrzyć się w jej płyty oraz Tshirty. Koszulki, mówi, występują w wariancie damskim i męskim, "but you don't have to genderize it".
Alanek (trzyletni) ma długie włosy i wielkie niebieskie oczęta z długimi rzęsami. Moja polako-katolicka matka podejrzewa że, cytuję, "hodujemy go na geja". Spotkani w przestrzeni publicznej ludzie często mówią do niego lub o nim w rodzaju żeńskim. (Tak jakby udostępnienie zabawki różniło się jakościowo w zależności od tego czy ją "dałeś" czy "dałaś". Po co to uściślać?) Mój sześcioletni chrześniak zapytał mnie ostatnio: "czy Alanek jest chłopcem, czy dziewczynką?" Nazajutrz zatem zadałam mu to pytanie. "A może jestem Alankiem?" odpowiedział.
photo credits: Wikipedia, Adam & Chick Inc.
Etykiety:
gender,
LGBT / homofobia / mniejszości,
muzyka,
płeć,
queer
poniedziałek, 13 czerwca 2011
Obłęd. Ale jaki piękny
poniedziałek, 23 maja 2011
Pacia plecień bo przeplata: zimą pisze, latem lata
Z Jankiem i Peterem w trasie |
Mistrz Adam Cieślak Nauka Jazdy |
Motocyklem do Wrocławia |
Knajping we Wrocławiu |
Alan, Czajownia.pl |
sobota, 21 maja 2011
Te wredne baby
Tomasz Kwaśniewski płacze w "Wysokich Obcasach", że "szczęściarzem jest każdy facet, który zostaje ojcem. Bo przecież w tej kwestii, zwłaszcza przy tak szczelnej i łatwo dostępnej antykoncepcji, wszystko zależy od kobiet. Mężczyzna może tylko prosić."
Myślę: A co, zdaniem autora powinni panowie mieć jakiś sposób na zmuszenie żony do urodzenia? Żeby nie "musieli prosić"? Im to tak łatwo powiedzieć "chcę dziecko". Przecież to ona ponosi biologiczne i społeczne koszty przyjścia na świat potomstwa.
Poza tym, jak kobieta chce dziecko a mężczyzna się nie zgadza, to ona też go do tego nie zmusi. Wystarczy że on założy gumkę i po temacie. Inna sprawa, fakt że kobiecie jest łatwiej okłamać. Znam takie przypadki że "pigułka zawiodła" niby przypadkiem.
W obu wariantach sprawdza się to, że trzeba sobie sensownie dobierać partnera/kę. Według wspólnych celów i wspólnej etyki.
Jak bym była złośliwa to bym powiedziała, że szczęściarą to jest każda kobieta, której mąż podejmuje obowiązki związane z dzieckiem w tym samym stopniu w którym robi to ona. Której mąż rezygnuje z pracy i życia w tym samym stopniu co ona. Której mąż zaangażowaniem zrekompensuje ciążę i karmienie. Bez uciekania się do "ty w domu, ja pracuję bo ja zarabiam więcej". Ile jest takich par?
A opisany w artykuje ojciec dwójki który chciałby mieć trzecie i narzeka, że żona się nie zgadza, gdyby przeszedł przez poród i laktację, może by ugryzł się w język i stwierdził że to on jest szczęściarzem, bo urodził się mężczyzną i może się cieszyć rodzicielstwem bez doświadczania tych przyjemności.
Myślę: A co, zdaniem autora powinni panowie mieć jakiś sposób na zmuszenie żony do urodzenia? Żeby nie "musieli prosić"? Im to tak łatwo powiedzieć "chcę dziecko". Przecież to ona ponosi biologiczne i społeczne koszty przyjścia na świat potomstwa.
Poza tym, jak kobieta chce dziecko a mężczyzna się nie zgadza, to ona też go do tego nie zmusi. Wystarczy że on założy gumkę i po temacie. Inna sprawa, fakt że kobiecie jest łatwiej okłamać. Znam takie przypadki że "pigułka zawiodła" niby przypadkiem.
W obu wariantach sprawdza się to, że trzeba sobie sensownie dobierać partnera/kę. Według wspólnych celów i wspólnej etyki.
Jak bym była złośliwa to bym powiedziała, że szczęściarą to jest każda kobieta, której mąż podejmuje obowiązki związane z dzieckiem w tym samym stopniu w którym robi to ona. Której mąż rezygnuje z pracy i życia w tym samym stopniu co ona. Której mąż zaangażowaniem zrekompensuje ciążę i karmienie. Bez uciekania się do "ty w domu, ja pracuję bo ja zarabiam więcej". Ile jest takich par?
A opisany w artykuje ojciec dwójki który chciałby mieć trzecie i narzeka, że żona się nie zgadza, gdyby przeszedł przez poród i laktację, może by ugryzł się w język i stwierdził że to on jest szczęściarzem, bo urodził się mężczyzną i może się cieszyć rodzicielstwem bez doświadczania tych przyjemności.
poniedziałek, 9 maja 2011
Morderca czuje się niewinny
Pijany kierowca wyjeżdża na czołówkę motocykliście.
Umiera człowiek niewinny, wartościowy, kochany.
Morderca czuje się niewinny.
Sąd nie wydaje nakazu aresztowania.
Finalnie zamiast dać mu 12 lat pewnie da rok w zawiasach.
A przyzwolenie społeczne na jazdę po alkoholu jest powszechne. To nie jest problem prawodastwa, ale mentalności masowej.
Nie chcę żyć w takim świecie.
Pogrzeb jutro o 13:00. O 12:15 motocykle ruszają z Wałów
Dopisane po. Jest jedna rzecz w której mogłabym się zgodzić z dyskutantami. Ta informacja, że sprawca zajścia nie czuje wyrzutów sumienia, pochodzi z prasy. Z rzetelnością tych danych bywa różnie, zwłaszcza gdy dotyczą rzeczy tak niekonkretnej i nieudowadnialnej (wszak nawet gdyby opisana w artykule osoba autoryzowała tę informację, nie wiemy czy byłaby szczera w tym co mówi). Powinnam była mieć większy dystans do tej informacji. Do reszty sprawy nie potrafię się zdystansować.
Dopisane 14.05. Przez parę ostatnich dni nie czytałam tej dyskusji, byłam na pogrzebie, zaraz potem w trasie. Wróciłam wczoraj w nocy. Niestety jeden z dyskutantów złamał obowiązujące w tym miejscu zasady obrażając bezpośrednio inne osoby. Sam fakt nie-zagadzania się z czyimiś odczuciami czy poglądami tego nie usprawiedliwia. Mimo iż sposób przeżywania sprawy przez tę osobę jest bliższy mojemu, usuwam te komentarze i proszę, żeby więcej nie kierować pod adresem innych osób obraźliwych wyrażeń.
A do meritum dyskusji wrócę później...
Umiera człowiek niewinny, wartościowy, kochany.
Morderca czuje się niewinny.
Sąd nie wydaje nakazu aresztowania.
Finalnie zamiast dać mu 12 lat pewnie da rok w zawiasach.
A przyzwolenie społeczne na jazdę po alkoholu jest powszechne. To nie jest problem prawodastwa, ale mentalności masowej.
Nie chcę żyć w takim świecie.
Pogrzeb jutro o 13:00. O 12:15 motocykle ruszają z Wałów
Dopisane po. Jest jedna rzecz w której mogłabym się zgodzić z dyskutantami. Ta informacja, że sprawca zajścia nie czuje wyrzutów sumienia, pochodzi z prasy. Z rzetelnością tych danych bywa różnie, zwłaszcza gdy dotyczą rzeczy tak niekonkretnej i nieudowadnialnej (wszak nawet gdyby opisana w artykule osoba autoryzowała tę informację, nie wiemy czy byłaby szczera w tym co mówi). Powinnam była mieć większy dystans do tej informacji. Do reszty sprawy nie potrafię się zdystansować.
Dopisane 14.05. Przez parę ostatnich dni nie czytałam tej dyskusji, byłam na pogrzebie, zaraz potem w trasie. Wróciłam wczoraj w nocy. Niestety jeden z dyskutantów złamał obowiązujące w tym miejscu zasady obrażając bezpośrednio inne osoby. Sam fakt nie-zagadzania się z czyimiś odczuciami czy poglądami tego nie usprawiedliwia. Mimo iż sposób przeżywania sprawy przez tę osobę jest bliższy mojemu, usuwam te komentarze i proszę, żeby więcej nie kierować pod adresem innych osób obraźliwych wyrażeń.
A do meritum dyskusji wrócę później...
piątek, 8 kwietnia 2011
Sala samobójców
Żyjemy w czasach w których proces dokumentacji przeważa nad procesem doświadczania. Pierwszym symptomem już dziesięć lat temu było zjawisko kamerokracji. Na ślubach i weselach, niektórych, najważniejszą osobą był kamerzysta. "Państwo młodzi teraz podejdą do rodziców, z tej strony, rodzice stoją tutaj, i młodzi proszą o błogosławieństwo. Źle. jeszcze raz." "Pan młody wysiada z auta, obchodzi je od tej strony, otwiera drzwi. Źle. Proszę stanąć z tej strony i podać pannie młodej rękę. " "Proszę xiędza, podnosząc kielich proszę to robić tak żeby sobie nie zasłaniać twarzy."
W filmie "Sala samobójców" oczywiście nie chodzi o to banalne zjawisko że istnieje tylko to co jest na fej zbuku. W nim chodzi o to jak działają relacje. Ale nie jest to powiedziane wprost. Widzimy przyczyny, widzimy efekty, ale sami musimy je połączyć. Lila mi powiedziała: jeśli ktoś ma świadomość mechanizmów działających w rodzinach, w relacjach międzyludzkich - będzie widział, jaki jest związek pomiędzy elementami tej sytuacji. Jeśli nie, będzie dalej nieświadomy - tak jak rodzice Dominika cały czas nie są świadomi tego co się dzieje i jaka jest ich rola w tym co się dzieje.
Jest to też pokolenie które dorastało w PRLu, kiedy papier określał człowieka i jego życie zawodowe aż do emerytury. A zarazem są to ludzie którzy tyrając jak woły wypracowują mnóstwo pieniędzy i nie znają innych metod załatwiania spraw, jak pieniędzmi. Nie mają czasu sprzątać, gotować, załatwiać spraw, więc płacą gospodyni, płacą kierowcy. Kiedy ich syn jest w depresji, kupują usługę psychiatryczną i chcą zapłacić za określony efekt w określonym czasie. Deadline jest konkretny: chłopak jest tuż przed maturą. Więc jeśli provider usługi nie może jej zagwarantować, sięgają po innego. To że ich syn ma depresję, że próbował się zabić, że nie umie się odnaleźć - to są rzeczy dla nich tak nierealne jak kolory dla daltonisty. Im zależy żeby podszedł do examinu i "nie stracił roku". "Strata roku" jest czymś mierzalnym, uchwytnym, mieści się w ich systemie pojęciowym - w przeciwieństwie do "utraty sensu życia". I w konsekwencji - utraty życia.
Ludzie około pięćdziesiątki, ich dziecko ma 18 lat. Ja jestem dokładnie w połowie między tymi pokoleniami. Moja matka, niewiele starsza od państwa Santorskich, powiedziałaby o nich: karierowicze, dorobkiewicze, nowobogaccy. Ale ona w przeciwieństwie do nich nie umiała przejść pozytywnie okresu tranformacji, więc ma resentyment. Ja, kapitalistka, mówię o nich: ludzie skoncentrowani na pracy. Są potrzebni w swoich instytucjach, więc spełniają te potrzeby. Rozumiem obie perspektywy.
Ale jeszcze lepiej rozumiem perspektywę nastoletnich ludzi, dla których dobrobyt jest czymś zastanym i dla których najważniejsze są inne sprawy. Dla mnie też one są najważniejsze. Tylko mi łatwiej odróżnić rzeczywistość wirtualną od real life'u, zwanego teraz oflajnem. Więc może umiałabym odróżnić kiedy to co się dzieje jest prawdziwą śmiercią, od utraty jednego z kolejnych żyć w grze. Odróżnić zgryw odgrywany po to by nagrać go na komórkę od prawdziwego życia i prawdziwej śmierci. Wiedzieć kiedy komórką nagrywać, a kiedy przerwać nagrywanie by zadzwonić po pogotowie ratunkowe.
W ostatniej scenie, pod filmem z komórki umieszczonym na sieci, data. 4 marca 2011. Data premiery filmu. To się dzieje teraz.
W filmie "Sala samobójców" oczywiście nie chodzi o to banalne zjawisko że istnieje tylko to co jest na fej zbuku. W nim chodzi o to jak działają relacje. Ale nie jest to powiedziane wprost. Widzimy przyczyny, widzimy efekty, ale sami musimy je połączyć. Lila mi powiedziała: jeśli ktoś ma świadomość mechanizmów działających w rodzinach, w relacjach międzyludzkich - będzie widział, jaki jest związek pomiędzy elementami tej sytuacji. Jeśli nie, będzie dalej nieświadomy - tak jak rodzice Dominika cały czas nie są świadomi tego co się dzieje i jaka jest ich rola w tym co się dzieje.
Uwaga spoiler
Właśnie o tych rodzicach. Mam do nich dużą empatię. Przecież oni nie chcieli źle. Oni działali najlepiej jak potrafili. Większość tego pokolenia, obecnych 45-60ciolatków, nie otrzymała od swoich rodziców innych wzorców. Świadomości jak kochać i szanować dzieci. Co jest w miłości najważniejsze. Najważniejszą formą okazywania miłości jest obecność.Jest to też pokolenie które dorastało w PRLu, kiedy papier określał człowieka i jego życie zawodowe aż do emerytury. A zarazem są to ludzie którzy tyrając jak woły wypracowują mnóstwo pieniędzy i nie znają innych metod załatwiania spraw, jak pieniędzmi. Nie mają czasu sprzątać, gotować, załatwiać spraw, więc płacą gospodyni, płacą kierowcy. Kiedy ich syn jest w depresji, kupują usługę psychiatryczną i chcą zapłacić za określony efekt w określonym czasie. Deadline jest konkretny: chłopak jest tuż przed maturą. Więc jeśli provider usługi nie może jej zagwarantować, sięgają po innego. To że ich syn ma depresję, że próbował się zabić, że nie umie się odnaleźć - to są rzeczy dla nich tak nierealne jak kolory dla daltonisty. Im zależy żeby podszedł do examinu i "nie stracił roku". "Strata roku" jest czymś mierzalnym, uchwytnym, mieści się w ich systemie pojęciowym - w przeciwieństwie do "utraty sensu życia". I w konsekwencji - utraty życia.
Ludzie około pięćdziesiątki, ich dziecko ma 18 lat. Ja jestem dokładnie w połowie między tymi pokoleniami. Moja matka, niewiele starsza od państwa Santorskich, powiedziałaby o nich: karierowicze, dorobkiewicze, nowobogaccy. Ale ona w przeciwieństwie do nich nie umiała przejść pozytywnie okresu tranformacji, więc ma resentyment. Ja, kapitalistka, mówię o nich: ludzie skoncentrowani na pracy. Są potrzebni w swoich instytucjach, więc spełniają te potrzeby. Rozumiem obie perspektywy.
Ale jeszcze lepiej rozumiem perspektywę nastoletnich ludzi, dla których dobrobyt jest czymś zastanym i dla których najważniejsze są inne sprawy. Dla mnie też one są najważniejsze. Tylko mi łatwiej odróżnić rzeczywistość wirtualną od real life'u, zwanego teraz oflajnem. Więc może umiałabym odróżnić kiedy to co się dzieje jest prawdziwą śmiercią, od utraty jednego z kolejnych żyć w grze. Odróżnić zgryw odgrywany po to by nagrać go na komórkę od prawdziwego życia i prawdziwej śmierci. Wiedzieć kiedy komórką nagrywać, a kiedy przerwać nagrywanie by zadzwonić po pogotowie ratunkowe.
W ostatniej scenie, pod filmem z komórki umieszczonym na sieci, data. 4 marca 2011. Data premiery filmu. To się dzieje teraz.
poniedziałek, 4 kwietnia 2011
Nie ma b(l)oga! Jest motór!
Komenty pod ostatnimi trzema postami (tutaj, tutaj i tutaj) rozwierzgały się do niebotycznych rozmiarów. A nawet przeniosły się na dawniejsze wątki (tutaj, tutaj i tutaj).
Wypączki z tej dyskusji zaszły aż do Szwecji, emerytur, efebofilii i wegetarianizmu. Cieszę się że Fej Zbuk nie zabił bloggingu, a jeszcze go wzmocnił, bo dzięki niemu do tego pokoju dyskusyjnego trafiło więcej osób.
Niemniej, jest mi głupio jako pierwszemu poruszycielowi tych dyskusji. Że odrywają was od pracy, że zamiast pomagać ojczyźnie wychodzić z kryzysu bijemy pianę na klawiaturach, że zamiast z przyjaciółmi żoną dziećmi porozmawiać to uprawiamy święte wojny w cyberprzestrzeni. Jest mi głupio że przeze mnie siedzicie w bladym trupim świetle monitorów, w szumie wentylatorów procesorowych i serwerowych, z dłońmi na klawiaturach, zamiast pod błękitem oddychać powietrzem przesyconym złocistymi słonecznymi promieniami, w świergocie ptasząt godujących, a dłońmi raczej trzymać ręce Drugiego Człowieka. Albo manetki motocykla. I mknąć Drogą. W takich sytuacjach łatwiej bowiem Dotknąć Absolutu niż próbując go słowem, logiką, intelektem ogarnąć w cyberprzestrzennych dyskusjach. Doświaczyć tego który jest Drogą Prawdą i Życiem można raczej będąc W Drodze, w Prawdziwym Życiu, teraz nie nazywanym już Real Life'em, ale oflajnem.
Więc, póki ciepło i sucho, porzucam (b)logosferę i znikam do oflajnu. W Drogę. Nie ma b(l)oga! Jest motór!
środa, 30 marca 2011
Hagiografia współczesna
Na Frondzie hagiografia: "Młoda, piękna dziewczyna. Miała wybór: zmiana wyznania i dalsze życie albo trwanie przy swojej wierze i pewna śmierć. Wybrała Chrystusa."
Z artykułu dowiadujemy się że nie chodziło o męczeńską śmierć z rąk muzułmanów czy innych chińskich komunistów. Chodziło o przeszczep, który można by wykonać dzięki zmianie obywatelstwa, przy czym w formularzu zamiast chrześcijaństwo trzeba by wpisać judaizm lub ateizm. Dziewczyna nie chciała wpisać - i umarła.
Skomentowałam link na fej zbuku: I wy myślicie że Jezus się z tego cieszy? Jeśli tak to musi być jakimś extremalnie zarozumiałym okrutnym dupkiem. I zostałam zapytana dlaczego. Więc odpowiadam tutaj.
Wyobraźcie sobie. Lata 80. Dwaj Depesze idą na koncert rapowy w koszulkach z wizerunkiem i logo DM. Co było do przewidzenia dostają wpierdol, i umierają w konsekwencji.
Na ich pogrzebie Dave Gahan, lider DM, mówi: szkoda że nasi bracia odeszli, ale dali przykład bohaterskiej postawy, jestem z nich dumny. Warto było nie zdjąć koszulki i dać się zabić W Imię Moje.
Czy nie powiedzielibyście że Dave z tej przypowieści jest zarozumiałym dupkiem? Który woli żeby człowiek cierpiał ale zachował mu wierność?
Nie krytykuję broń boże postawy bohaterki artykułu, ani tych depeszów z przypowieści. Mimo iż jej słowa ostatnie: "Prawdziwe bohaterstwo to zostawić na boku wszystkie swoje sprawy i zająć się bliźnim" - mają się nijak do decyzji o śmierci - martwa już nikomu nie pomoże, nie zostawiła też "na boku" swojej sprawy: wyznania. Niemniej, wierność własnym przekonaniom jest czymś mi bliższym niż pragmatyzm. Ale ci którzy promują tę postawę (Fronda) wcale nie są zwolennikami wierności sumieniu - im chodzi o wierność specyficznie pojmowanemu, izdeologizowanemu chrześcijaństwu. Osobę działającą w zgodzie z sumieniem lecz w niezgodzie z religią, (np. prof. Polaka-Węcławskiego) obrzucają obelgami wyzywając od zaprzańców.
O wizji Boga który jest próżnym dupkiem pisał też Kazik w Replikatorze Memetycznym
.
Poczytajcie sobie dyskusję pod postem
Z artykułu dowiadujemy się że nie chodziło o męczeńską śmierć z rąk muzułmanów czy innych chińskich komunistów. Chodziło o przeszczep, który można by wykonać dzięki zmianie obywatelstwa, przy czym w formularzu zamiast chrześcijaństwo trzeba by wpisać judaizm lub ateizm. Dziewczyna nie chciała wpisać - i umarła.
Skomentowałam link na fej zbuku: I wy myślicie że Jezus się z tego cieszy? Jeśli tak to musi być jakimś extremalnie zarozumiałym okrutnym dupkiem. I zostałam zapytana dlaczego. Więc odpowiadam tutaj.
Wyobraźcie sobie. Lata 80. Dwaj Depesze idą na koncert rapowy w koszulkach z wizerunkiem i logo DM. Co było do przewidzenia dostają wpierdol, i umierają w konsekwencji.
Na ich pogrzebie Dave Gahan, lider DM, mówi: szkoda że nasi bracia odeszli, ale dali przykład bohaterskiej postawy, jestem z nich dumny. Warto było nie zdjąć koszulki i dać się zabić W Imię Moje.
Czy nie powiedzielibyście że Dave z tej przypowieści jest zarozumiałym dupkiem? Który woli żeby człowiek cierpiał ale zachował mu wierność?
Nie krytykuję broń boże postawy bohaterki artykułu, ani tych depeszów z przypowieści. Mimo iż jej słowa ostatnie: "Prawdziwe bohaterstwo to zostawić na boku wszystkie swoje sprawy i zająć się bliźnim" - mają się nijak do decyzji o śmierci - martwa już nikomu nie pomoże, nie zostawiła też "na boku" swojej sprawy: wyznania. Niemniej, wierność własnym przekonaniom jest czymś mi bliższym niż pragmatyzm. Ale ci którzy promują tę postawę (Fronda) wcale nie są zwolennikami wierności sumieniu - im chodzi o wierność specyficznie pojmowanemu, izdeologizowanemu chrześcijaństwu. Osobę działającą w zgodzie z sumieniem lecz w niezgodzie z religią, (np. prof. Polaka-Węcławskiego) obrzucają obelgami wyzywając od zaprzańców.
O wizji Boga który jest próżnym dupkiem pisał też Kazik w Replikatorze Memetycznym
.
Poczytajcie sobie dyskusję pod postem
Bóg umarł, Bóg zmartwychwstał, nic się nie zmienia
...by zacytować kardynała Ratzingera, który nawiązując do słynnego zakładu Pascala, zadał pytanie za sto punktów: współczesny świat z taką pasją testuje hipotezę, że Boga nie ma, ale skoro wszystkie opcje są w grze, co by się stało, gdybyśmy zaczęli żyć tak, jak gdyby On był?
Stwierdzenie to tak uderzyło mnie swoją absurdalnością, że potrzebowałam parę chwil by ogarnąć na czym tu błąd polega. I zrozumiałam. Pascal, Ratzinger i cytujący ich Hołownia utożsamiają w sposób nieuprawniony "uznanie istnienia Boga" z "zachowywaniem katolickich przykazań".
Ich rozumowanie jest takie: gdyby ludzie wierzyli w Boga, baliby się że pośle ich na wieczne potępienie, więc aby tego uniknąć, przestaliby czynić rzeczy zabronione przez kościelną ortodoxję. A jak widać gołym okiem, czynią je - łamią przykazania. Hołownia i Ratzinger więc zakładają, iż współcześni im ludzie zakładają, że Boga nie ma.
Motywowanie postępowania w ten sposób jest amoralne. Primo, marginalizuje funkcję używania sumienia na rzecz bezmyślnego przyjmowania zasad z zewnątrz. Secundo, celem etyki jest dobro, ale czynić je warto dlatego że jest dobrem, a nie po to by uniknąć kary wymierzonej przez antropomorfizowany byt supranaturalistyczny. Etyka oparta na strachu to tylko egoizm i zniewolenie umysłu, a nie żadna etyka.
Ja byłam wierząca a teraz nie jestem. Utrata wiary nie zmieniła moich przekonań i decyzji co do dobra i zła. I gdybym znów uwierzyła - moje postępowanie nie zmieniło by się w żadnym stopniu. Wokół mnie jest mnóstwo agnostyków i ateistów bardziej etycznych niż niejeden religijny aktywista. By dążyć do dobra i czynić je, Bóg nie jest potrzebny.
No i jeszcze: ten kto uzna "że Bóg jest" może pod pojęcie "Bóg" podstawić Latającego Potwora Spaghetti, a że pastafarianizm propaguje użycie prezerwatyw, to tego Benedykt by chyba nie chciał. :-)
poniedziałek, 28 marca 2011
Identity is referential, possesion is differential
Alanek oglądał Krecika na takim niby-kompie nokii z ekranem 5". Dziecko ludzi którzy wzrastali w czasach gdy telewizja była czarnobiała, dwa programy, jeden tylko po południu, i 10 minut kreskówki raz na dobę; nie było jeszcze nawet VHSu.
- Gdybym ja w dzieciństwie miał taki prywatny telewizor - mówi Dziuny - to bym ocipiał ze szczęścia.
- Poczucie luxusu nie polega na tym, co się ma, ale na tym, czego nie mają inni.
Tak rzekłam i przypomniały mi się dyskusje pod postem o Lexusie i tożsamości. Być człowiekiem, czy mieć dobra luxusowe. I że mieć można tylko duszę. Ja tam wcale nie czuję, że mam Małą. (Hondę). Ja raczej jestem z nią. Obcuję z nią. Doświadczam jej. Radość z bycia z nią nie polega na tym, że się czuję lepsza od tych, co nie mają. Nie cieszę się że należę do niewielu którzy mogą. Przeciwnie, jeśli jest ktoś kto nie ujeżdża motocykla mimo że by pragnął - jest taka sytuacja dla mnie źródłem smutku.
Na ścianie w krakowskiej kawiarni Nowa Prowincja wyskrobany napis:
Nie masz duszy
jesteś duszą
masz ciało
.
- Gdybym ja w dzieciństwie miał taki prywatny telewizor - mówi Dziuny - to bym ocipiał ze szczęścia.
- Poczucie luxusu nie polega na tym, co się ma, ale na tym, czego nie mają inni.
Tak rzekłam i przypomniały mi się dyskusje pod postem o Lexusie i tożsamości. Być człowiekiem, czy mieć dobra luxusowe. I że mieć można tylko duszę. Ja tam wcale nie czuję, że mam Małą. (Hondę). Ja raczej jestem z nią. Obcuję z nią. Doświadczam jej. Radość z bycia z nią nie polega na tym, że się czuję lepsza od tych, co nie mają. Nie cieszę się że należę do niewielu którzy mogą. Przeciwnie, jeśli jest ktoś kto nie ujeżdża motocykla mimo że by pragnął - jest taka sytuacja dla mnie źródłem smutku.
Na ścianie w krakowskiej kawiarni Nowa Prowincja wyskrobany napis:
Nie masz duszy
jesteś duszą
masz ciało
.
sobota, 26 marca 2011
Gdzie wrony zawracają
Patrioci lokalni Szczecina zżymają się kiedy im się mówi jakie marne to miasto. "Nie porównujcie nas z Wrocławiem!". Wczoraj w Trójce słyszę że na trasę do Polski przyjeżdża Fish. Będzie grał w Ostrołęce, Piekarach Śląskich, Bielsku-Białej itp pipidówach, a Śledziogród omija szerokim łukiem. To co, z Koninem też mamy się nie porównywać?
środa, 23 marca 2011
Generations Wars: episode IV: A New Hope
"Wszyscy mamy prawo do własnego zdania. Ludzkość od niepamiętnych czasów zadaje sobie pytania o sens życia, ale każdy człowiek odpowiada na nie w inny, tylko sobie właściwy sposób. Nie ma jednej odpowiedzi i nie może jej być, bo każdy człowiek jest inny, niepowtarzalny."
Artykuł profesora Hartmana (TP 12/2011), którego szanuję i cenię, bardzo mnie ucieszył. Jeśli dzisiejsze nastolatki rzeczywiście są takie, to może nie zafundują swoim dzieciom tego, co pokolenie 50-60-cioletnich zafundowało nam: wojen o krzyż i mgłę, trumnokracji, homofobii, nerwic eklezjogennych. Może ich szacunek dla podmiotowości innych ludzi zaowocuje stworzeniem społeczeństwa bez antysemityzmu i innych antyzmów, i żerujących na nich polityków i rozgłośni radiowych. Może ich świadomość własnej podmiotowości i szacunek dla własnych potrzeb spowoduje że nie będą sfrustrowani, zakompleksieni i agresywni, a zatem staną się zdolni do obdarowywania innych dobrem (nie można dać czegoś, czego się nie ma).
Narzekanie na upadek młodzieży było znane już w starożytności i może być przejawem poczucia utraty kontroli. Wszak wybierając wartości inne niż te którymi kieruje się starsze pokolenie, młodzież ucieka spod jego władzy. Przecież zaangażowanie w ponoć instrumentalizowane przez nastolatków dziedziny ("nauka, sztuka, religia") oznacza konieczność ubiegania się o względy starszych: profesorów, recenzentów, mecenasów, biskupów, i innych "autorytetów" których moc dysponowania zasobami i prestiżem opiera się na ugruntowanej pozycji w hierarchii adekwatnych instytucji. Tymczasem świat zmienia się dużo szybciej niż możliwości adaptacyjne jednostki i często młodzi trafniej rozpoznają "otaczającą rzeczywistość" niż ich rodzice. Ze swoimi otwartymi, elastycznymi umysłami, wolnymi od rutyny i uprzedzeń, często dużo lepiej radzą sobie w technologiach, biznesie, i tam gdzie można tworzyć i badać poza skostniałymi organizacjami.
Z jednym stwierdzeniem się nie zgodzę - że młodzież "torturuje nihilizmem" przedstawicieli innych pokoleń. To najwyżej oni sami się tym rzekomym nihilizmem torturują. Struktura osobowości typowego ponoć nastolatka, nakreślona w artykule, nie przewiduje narzucania komukolwiek czegokolwiek. Wszak - "każdy ma swoje zdanie".
Odpowiedzi na artykuł: Kuba Kryś: "Dzisiejsza młodzież nie ufa ślepo autorytetom. Młode pokolenia nareszcie szukają, patrzą, próbują, eksperymentują – robią to wszystko, co jest potrzebne do wykształcenia zdrowej i pełnej tożsamości. Mojemu pokoleniu wpajano szacunek wobec „autorytetów” czy „prawdy” – śmiem nazwać go ślepym szacunkiem. Dzisiejsza młodzież na szczęście ma już otwarte oczy."
Alan Gonera, "Egzamin niedojrzałości": "Jan Hartman pisze o „śmieciu wypełniającym umysły” jego pierwszorocznych studentów. Chciałbym zadać pytanie, skąd ten śmieć się tam wziął. Co robili ci studenci w szkole średniej? Przygotowywali się do matury, a to oznacza, że w ciągu trzech lat musieli wyzbyć się umiejętności twórczego podejścia, zwalczyć w sobie pokusę kreatywnego, świeżego myślenia. Jan Hartman pisze, że głupoty do głów młodych wtłacza „wychowawczy i medialny kartel”. Ale jest jeszcze jeden członek tej mafijnej rodziny: szkoła. (...) Mantra powtarzana przez nauczycieli brzmi: „wstrzelić się w klucz!”.
Etykiety:
edukacja,
etyka,
LGBT / homofobia / mniejszości,
queer,
religia,
społeczeństwo
niedziela, 13 marca 2011
Gdzie na prawo jazdy? (kat. A i B)
DZIESIĘĆ POWODÓW DLA KTÓRYCH WARTO ROBIĆ PRAWO JAZDY (zwłaszcza kategorii A, ale też i B) w AC ACADEMY czyli u Adama Cieślaka
1. Jest to kuriozalne, że w całym Szczecinie jest tylko jedna szkoła jazdy w której instruktorami są motocykliści!!! O tym że można uczyć jeździć na motocyklu nie umiejąc samemu jeździć już pisałam. Instruktorzy jazdy zarówno motocykla jak i samochodu w tej szkole to kierowcy-pasjonaci. A wiadomo, podobnie jak w szkole, że nauka od kogoś kto uwielbia swoją dziedzinę jest stokroć przyjemniejsza i efektywniejsza.
2. Adam ma GIGANTYCZNĄ wiedzę i DOŚWIADCZENIE które potrafi przekazać, a nie tylko wiedzę teoretyczną jak w większości innych szkół. Ten kto sam umie, nauczy dużo więcej niż ten, który zna temat tylko z teorii.
3. W mieście instruktorzy jeżdżą motocyklem najpierw przed kursantem, po jakimś czasie za nim, dzięki czemu kursant uczy się przez naśladowanie, a nie tylko przez instruktaż. Jest to też dużo bezpieczniejsze, gdyż w sytuacji niebezpiecznej instruktor ma większe możliwości ochronić kursanta - historia zna takie przypadki.
4. Kursant szkolony jest, teoretycznie i praktycznie, nie tylko pod kątem egzaminu ale przede wszystkim rzetelnie uczy się jeździć, tak aby poradził sobie w prawdziwym życiu!
5. Gdy popełniałam błędy byłam traktowana z cierpliwością, instruktorzy nie dostresowywali mnie (i tak już przerażonej) - przeciwnie, potrafili wesprzeć moralnie. Nawet Madi nie krzyczała na mnie, a słowo daję, było za co.
6. Instruktorzy doradzą jak wybrać odpowiedni kask, ubiór, jaki kupić motocykl. Adam pomógł mi przy zakupie mojej umiłowanej Małej (Hondy)
7. Wykłady prowadzone przez Adama (dla kat. A i B) zamiast nudnego obowiązku są pasjonujące i pełne humoru (tak to jest gdy ktoś opowiada o czymś co naprawdę kocha...)
8. Każdy z instruktorów jest niepowtarzalną i fascynującą indywidualnością. (A Madi do tego jest piękna... :-)
9. Instruktaż z pierwszej pomocy bardzo ciekawie poprowadzony - równie fajne zajęcia z tego zakresu miałam tylko u ratowników tatrzańskich.
10. And last but not least: Sprawy biurowe, formalne i organizacyjne załatwiane zawsze elastycznie i sympatycznie, tak aby to kursant był zadowolony!
I 11. (nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji.) Szkoła Adama dysponuje ośmioma motocyklami. Większość innych ma tylko jeden - egzaminacyjny, albo i nawet nie, zajeżdżony na maxa. Dzięki temu że jeździłam na różnych maszynach byłam w stanie określić jaki typ motocykla mi odpowiada, czy po examinie chcę mieć chopper, ścigacz czy naked.
Po kursie w AC ACademy ja, beztalencie, zdałam za pierwszym razem examin na motocykl. Adam nauczył mnie też w końcu prowadzić samochód (bo prawko zrobiłam jeszcze w liceum, ale jeździć nie umiałam). Ania instruktorka samochodu nie tylko uwielbia motoryzację - ona też lubi uczyć i potrafi przekazać swą wiedzę. To jest bezcenne.
1. Jest to kuriozalne, że w całym Szczecinie jest tylko jedna szkoła jazdy w której instruktorami są motocykliści!!! O tym że można uczyć jeździć na motocyklu nie umiejąc samemu jeździć już pisałam. Instruktorzy jazdy zarówno motocykla jak i samochodu w tej szkole to kierowcy-pasjonaci. A wiadomo, podobnie jak w szkole, że nauka od kogoś kto uwielbia swoją dziedzinę jest stokroć przyjemniejsza i efektywniejsza.
2. Adam ma GIGANTYCZNĄ wiedzę i DOŚWIADCZENIE które potrafi przekazać, a nie tylko wiedzę teoretyczną jak w większości innych szkół. Ten kto sam umie, nauczy dużo więcej niż ten, który zna temat tylko z teorii.
3. W mieście instruktorzy jeżdżą motocyklem najpierw przed kursantem, po jakimś czasie za nim, dzięki czemu kursant uczy się przez naśladowanie, a nie tylko przez instruktaż. Jest to też dużo bezpieczniejsze, gdyż w sytuacji niebezpiecznej instruktor ma większe możliwości ochronić kursanta - historia zna takie przypadki.
4. Kursant szkolony jest, teoretycznie i praktycznie, nie tylko pod kątem egzaminu ale przede wszystkim rzetelnie uczy się jeździć, tak aby poradził sobie w prawdziwym życiu!
5. Gdy popełniałam błędy byłam traktowana z cierpliwością, instruktorzy nie dostresowywali mnie (i tak już przerażonej) - przeciwnie, potrafili wesprzeć moralnie. Nawet Madi nie krzyczała na mnie, a słowo daję, było za co.
6. Instruktorzy doradzą jak wybrać odpowiedni kask, ubiór, jaki kupić motocykl. Adam pomógł mi przy zakupie mojej umiłowanej Małej (Hondy)
7. Wykłady prowadzone przez Adama (dla kat. A i B) zamiast nudnego obowiązku są pasjonujące i pełne humoru (tak to jest gdy ktoś opowiada o czymś co naprawdę kocha...)
8. Każdy z instruktorów jest niepowtarzalną i fascynującą indywidualnością. (A Madi do tego jest piękna... :-)
9. Instruktaż z pierwszej pomocy bardzo ciekawie poprowadzony - równie fajne zajęcia z tego zakresu miałam tylko u ratowników tatrzańskich.
10. And last but not least: Sprawy biurowe, formalne i organizacyjne załatwiane zawsze elastycznie i sympatycznie, tak aby to kursant był zadowolony!
I 11. (nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji.) Szkoła Adama dysponuje ośmioma motocyklami. Większość innych ma tylko jeden - egzaminacyjny, albo i nawet nie, zajeżdżony na maxa. Dzięki temu że jeździłam na różnych maszynach byłam w stanie określić jaki typ motocykla mi odpowiada, czy po examinie chcę mieć chopper, ścigacz czy naked.
Po kursie w AC ACademy ja, beztalencie, zdałam za pierwszym razem examin na motocykl. Adam nauczył mnie też w końcu prowadzić samochód (bo prawko zrobiłam jeszcze w liceum, ale jeździć nie umiałam). Ania instruktorka samochodu nie tylko uwielbia motoryzację - ona też lubi uczyć i potrafi przekazać swą wiedzę. To jest bezcenne.
niedziela, 6 marca 2011
Uczyć czegoś, czego się nie umie. Polska
Mrożek by tego nie wymyślił. W naszym pięknym kraju państwowe uprawnienia do prowadzenia szkoleń można zdobyć w zasadzie nie umiejąc robić tego, czego będzie się nauczać.
Aby zostać instruktorem nauki jazdy kat. A, wystarczy mieć prawo jazdy adekwatnej kategorii od trzech lat, odbyć kurs, i zdać examin państwowy: bardzo trudny teoretyczny, i niezwykle prosty praktyczny, polegający na wykonaniu czterech manewrów na placu. Nie sprawdza się, czy kandydat radzi sobie w ruchu miejskim, czy jest w stanie ogarnąć nie tylko siebie ale i kursanta, czy umie jechać na biegu wyższym niż drugi...! Egzamin na instruktora jest łatwiejszy niż na samo prawo jazdy!
W rezultacie motocyklistów szkolą ludzie nie umiejący robić tego czego uczą. Znana mi osoba opowiada mi dialog z oczekującym na examin państwowy kandydatem na instruktora (facet koło 50-tki):
- Czym jeździsz?
- Ja? Nie jeżdżę motocyklem.
- No to jak chcesz tego uczyć?!?
- Przecież będę jeździł samochodem za kursantem!
- Ale prawo jazdy masz?
- Tak, zrobiłem 30 lat temu. Ale od tej pory nie jeździłem.
Egzamin na examintora polega na tym że kandydat na examinatora examinuje prawdziwego kandydata na kierowcę, a examinator ocenia, jak kandydat to robi. Dlaczego tak nie wygląda examin na instruktora? Że kandydat pokazuje jak szkoli (żywego kursanta, bądź pozoranta) a ktoś to ocenia? Jak zdobywałam uprawnienia nauczyciela szkolnego to właśnie tak to wyglądało!
W Szczecinie jest tylko jeden ośrodek szkolenia kierowców - Adam Cieślak Nauka Jazdy, w której prawdziwi motocykliści uczą motocyklistów - ta w której ja się uczyłam (do końca tamtego roku były dwie ale teraz jest już tylko jedna). Ludność cywilna natomiast nie zdaje sobie sprawy z tego stanu rzeczy i zakładając, że wszystkie szkoły są mniej więcej takie same, wybierają je z randomu, kierując się godzinami wykładów, lokalizacją szkoły albo ceną. Zresztą są takie szkoły gdzie cenę zaniża się w ten sposób że przez 16 z 20 godzin jazdy nie wyjeżdża się z placu niezależnie od postępów - żeby oszczędzić na paliwie! Potem kursant oczywiście musi wziąć dodatkowe godziny przed examinem i wydaje tyleż kasy co gdzie indziej a marnuje tylko czas.
Zresztą funkcjonuję w realiach gospodarki towarowo-pieniężnej i jako cywilny konsument i jako osoba odpowiedzialna za finanse w sporej firmie i widzę że cena nominalna nie jest tak istotna jak stosunek ceny do jakości. Więc co z tego że zaoszczędzisz 50 czy nawet 200 zł a nie wyniesiesz z tańszego kursu nawet 1/4 tej wiedzy i umiejętności co z kursu u Adama AC Academy?
Tym bardziej że szkolenie motocyklisty to nie to samo co zakup lodówki, bo na motocyklu od twoich umiejętności zależy twoje życie???
W Polsce na drogach co roku ginie kilkuset motocyklistów, nie tylko z braku wyobraźni, ale często z braku umiejętności i wiedzy. Bo jeśli ich instruktorzy mieli tylko teoretyczną wiedzę "jak przygotować do examinu", zamiast praktycznej "jak przygotować do prawdziwego życia"? Statystyki mówią że motocyklista wyjeżdżając na drogę ryzykuje 18 razy bardziej niż kierowca samochodu. Więc i nad wyborem szkoły powinien zastanowić się 18 razy bardziej.
Aby zostać instruktorem nauki jazdy kat. A, wystarczy mieć prawo jazdy adekwatnej kategorii od trzech lat, odbyć kurs, i zdać examin państwowy: bardzo trudny teoretyczny, i niezwykle prosty praktyczny, polegający na wykonaniu czterech manewrów na placu. Nie sprawdza się, czy kandydat radzi sobie w ruchu miejskim, czy jest w stanie ogarnąć nie tylko siebie ale i kursanta, czy umie jechać na biegu wyższym niż drugi...! Egzamin na instruktora jest łatwiejszy niż na samo prawo jazdy!
W rezultacie motocyklistów szkolą ludzie nie umiejący robić tego czego uczą. Znana mi osoba opowiada mi dialog z oczekującym na examin państwowy kandydatem na instruktora (facet koło 50-tki):
- Czym jeździsz?
- Ja? Nie jeżdżę motocyklem.
- No to jak chcesz tego uczyć?!?
- Przecież będę jeździł samochodem za kursantem!
- Ale prawo jazdy masz?
- Tak, zrobiłem 30 lat temu. Ale od tej pory nie jeździłem.
Egzamin na examintora polega na tym że kandydat na examinatora examinuje prawdziwego kandydata na kierowcę, a examinator ocenia, jak kandydat to robi. Dlaczego tak nie wygląda examin na instruktora? Że kandydat pokazuje jak szkoli (żywego kursanta, bądź pozoranta) a ktoś to ocenia? Jak zdobywałam uprawnienia nauczyciela szkolnego to właśnie tak to wyglądało!
W Szczecinie jest tylko jeden ośrodek szkolenia kierowców - Adam Cieślak Nauka Jazdy, w której prawdziwi motocykliści uczą motocyklistów - ta w której ja się uczyłam (do końca tamtego roku były dwie ale teraz jest już tylko jedna). Ludność cywilna natomiast nie zdaje sobie sprawy z tego stanu rzeczy i zakładając, że wszystkie szkoły są mniej więcej takie same, wybierają je z randomu, kierując się godzinami wykładów, lokalizacją szkoły albo ceną. Zresztą są takie szkoły gdzie cenę zaniża się w ten sposób że przez 16 z 20 godzin jazdy nie wyjeżdża się z placu niezależnie od postępów - żeby oszczędzić na paliwie! Potem kursant oczywiście musi wziąć dodatkowe godziny przed examinem i wydaje tyleż kasy co gdzie indziej a marnuje tylko czas.
Zresztą funkcjonuję w realiach gospodarki towarowo-pieniężnej i jako cywilny konsument i jako osoba odpowiedzialna za finanse w sporej firmie i widzę że cena nominalna nie jest tak istotna jak stosunek ceny do jakości. Więc co z tego że zaoszczędzisz 50 czy nawet 200 zł a nie wyniesiesz z tańszego kursu nawet 1/4 tej wiedzy i umiejętności co z kursu u Adama AC Academy?
Tym bardziej że szkolenie motocyklisty to nie to samo co zakup lodówki, bo na motocyklu od twoich umiejętności zależy twoje życie???
W Polsce na drogach co roku ginie kilkuset motocyklistów, nie tylko z braku wyobraźni, ale często z braku umiejętności i wiedzy. Bo jeśli ich instruktorzy mieli tylko teoretyczną wiedzę "jak przygotować do examinu", zamiast praktycznej "jak przygotować do prawdziwego życia"? Statystyki mówią że motocyklista wyjeżdżając na drogę ryzykuje 18 razy bardziej niż kierowca samochodu. Więc i nad wyborem szkoły powinien zastanowić się 18 razy bardziej.
piątek, 25 lutego 2011
Od dwunastu lat nie oglądam telewizji... (Michał Szpak)
... i teraz jest ona czymś kompletnie innym niż wtedy; wielka ilość mainstreamowych memów przepływa sobie gdzieś kompletnie poza moją świadomością. Na przykład jeszcze parę dni temu nie miałam pojęcia że istnieje coś takiego jak X-Factor albo Sablewska. A te rewolucyjne zmiany w mej wiedzy o świecie nastąpiły bo dostałam taki oto materiał który zrobił na mnie duże wrażenie.
Ależ mi ten chłopak zaimponował! :-) Fantastyczny głos, ogromna emocjonalność i odwaga bycia sobą. Swoją drogą duża część wrażenia powstaje dzięki takiemu nastawieniu widza, że skoro artysta jest tak wymyślnie wystylizowany, to za tym image'em może być już tylko pustka - to taki stereotyp że forma musi być bez treści, że jak dziewczyna ma duże cycki to na pewno ma też i mały mózg.
No i mina Wojewódzkiego (3:55) - bezcenna! :-)
No właśnie, ale że nie mam kontaktu z drugim głównym medium moich własnych czasów, okazuje się że nie potrafię zinterpretować konwencji własnej kultury. Nie umiem określić, czy na przykład zachowania jury są spontaniczne czy wyreżyserowane. Czy oni wiedzieli czego się spodziewać czy też naprawdę nie widzieli i nie słyszeli ocenianych wcześniej. Czy Sablewska specjalnie jest wredna żeby na jej tle Wojewódzki mógł być bardziej otwarty i do tego sprawny socjotechnicznie (okiełznanie widowni 0:54). Czy jego zdziwienie jest autentyczne?
Anyway, mam nadzieję że Michał Szpak szybko nagra płytę :-)
g. 08:51: komentarz Alana, dużo dogłębniejszy niż sam post:
I ja nie wiedziałem, ba! nie wiem dotąd kim jest Sablewska, ale dobrze, że jest, bo po raz pierwszy ta piosenka mocno do mnie dotarła. Wewnętrznie mną potargała. Zdanie, że "człowiekiem gardzi człowiek" niby przemielone i wyplute tyle razy, a jednak uderza na nowo, dzięki owej Pani. A może "przez ową Panią". Po jej pustostanowym wstępie, rzygającym spojrzeniu, które zostały zmiażdżone talentem i zaistniałą sytuacją. nie wiem czy strój Michała miał właśnie taką rolę odegrać - sprowokować do oplucia, a potem zmiażdżyć, jeśli tak to POTĘGA i czoła chylę. a jeżeli nie to i tak szacun za głos i uczestnictwo w mimowolnej prowokacji.
Ależ mi ten chłopak zaimponował! :-) Fantastyczny głos, ogromna emocjonalność i odwaga bycia sobą. Swoją drogą duża część wrażenia powstaje dzięki takiemu nastawieniu widza, że skoro artysta jest tak wymyślnie wystylizowany, to za tym image'em może być już tylko pustka - to taki stereotyp że forma musi być bez treści, że jak dziewczyna ma duże cycki to na pewno ma też i mały mózg.
No i mina Wojewódzkiego (3:55) - bezcenna! :-)
No właśnie, ale że nie mam kontaktu z drugim głównym medium moich własnych czasów, okazuje się że nie potrafię zinterpretować konwencji własnej kultury. Nie umiem określić, czy na przykład zachowania jury są spontaniczne czy wyreżyserowane. Czy oni wiedzieli czego się spodziewać czy też naprawdę nie widzieli i nie słyszeli ocenianych wcześniej. Czy Sablewska specjalnie jest wredna żeby na jej tle Wojewódzki mógł być bardziej otwarty i do tego sprawny socjotechnicznie (okiełznanie widowni 0:54). Czy jego zdziwienie jest autentyczne?
Anyway, mam nadzieję że Michał Szpak szybko nagra płytę :-)
g. 08:51: komentarz Alana, dużo dogłębniejszy niż sam post:
I ja nie wiedziałem, ba! nie wiem dotąd kim jest Sablewska, ale dobrze, że jest, bo po raz pierwszy ta piosenka mocno do mnie dotarła. Wewnętrznie mną potargała. Zdanie, że "człowiekiem gardzi człowiek" niby przemielone i wyplute tyle razy, a jednak uderza na nowo, dzięki owej Pani. A może "przez ową Panią". Po jej pustostanowym wstępie, rzygającym spojrzeniu, które zostały zmiażdżone talentem i zaistniałą sytuacją. nie wiem czy strój Michała miał właśnie taką rolę odegrać - sprowokować do oplucia, a potem zmiażdżyć, jeśli tak to POTĘGA i czoła chylę. a jeżeli nie to i tak szacun za głos i uczestnictwo w mimowolnej prowokacji.
środa, 23 lutego 2011
Jeden motocyklista wiosny nie czyni...
Dziś, godzina 9:25, plac Grunwaldzki. Minus piętnaście stopni. Na rondo wjeżdża motocyklista na Transalpie. Są na tym świecie jeszcze prawdziwi twardziele.
Oby to był jakiś znak.
Ale accuweather.com nie daje nadziei.
Oby to był jakiś znak.
Ale accuweather.com nie daje nadziei.
piątek, 18 lutego 2011
Ludzie nienawidzą wszystkiego, co się od nich różni
Kurdupel, karakan, pokurcz, kuternoga, mańkut, okularnik, rudzielec, wytrzeszcz. Na te i wiele innych sposobów język utrwalił pogardę, jaką otaczani są ci, którzy - zazwyczaj bez własnej winy - różnią się od tego, co w populacji przeciętne, "normalne".
Jednostki różniące się od stada, zmutowane, są odrzucane, bo mają inne niż większość populacji geny. A geny są samolubne. Niemniej, z całym naszym człowieczeństwem, powinniśmy się wznieść ponad socjobiologiczne atawizmy. Ale nasze społeczeństwo tego nie robi. Niszczy przejawy indywidualizmu. "Dostosuj się, żyj na marginesie, lub zgiń".
Odmienność budzi pogardę, wstręt i nienawiść. Brak bezpieczeństwa na myśl, że ktoś jest inny niż ja. Obłudne "jestem tolerancyjny ale pedałami się brzydzę". "Ja tam rasistą nie jestem ale Żydków/czarnuchów nie lubię." Każde takie słowo, każda taka myśl. Myślane przez miliony pojedynczych ludzi, wytwarzają potężną energię, zwaną mentalnością społeczeństwa, która popycha innych ludzi do ukrywania się, niszczenia siebie, do samobójstw, albo na tortury "terapii reparatywnej". Mentalność, która jak lawa gotująca się pod zastygłą skorupą - tu i ówdzie exploduje przez szczeliny, raniąc i zabijając ludzi - nie Żyda, geja, czarnoskórego, ale konkretnego człowieka, mającego twarz, imię, bliskich.
Elf Filavandrel, przedstawiciel exterminowanej rasy, rasy niszczonej nieludzko przez człowieka, trafnie zauważył w rozmowie z Wiedźminem: "Wy, ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co różni się od was, choćby tylko kształtem uszu".
Jednostki różniące się od stada, zmutowane, są odrzucane, bo mają inne niż większość populacji geny. A geny są samolubne. Niemniej, z całym naszym człowieczeństwem, powinniśmy się wznieść ponad socjobiologiczne atawizmy. Ale nasze społeczeństwo tego nie robi. Niszczy przejawy indywidualizmu. "Dostosuj się, żyj na marginesie, lub zgiń".
Odmienność budzi pogardę, wstręt i nienawiść. Brak bezpieczeństwa na myśl, że ktoś jest inny niż ja. Obłudne "jestem tolerancyjny ale pedałami się brzydzę". "Ja tam rasistą nie jestem ale Żydków/czarnuchów nie lubię." Każde takie słowo, każda taka myśl. Myślane przez miliony pojedynczych ludzi, wytwarzają potężną energię, zwaną mentalnością społeczeństwa, która popycha innych ludzi do ukrywania się, niszczenia siebie, do samobójstw, albo na tortury "terapii reparatywnej". Mentalność, która jak lawa gotująca się pod zastygłą skorupą - tu i ówdzie exploduje przez szczeliny, raniąc i zabijając ludzi - nie Żyda, geja, czarnoskórego, ale konkretnego człowieka, mającego twarz, imię, bliskich.
Elf Filavandrel, przedstawiciel exterminowanej rasy, rasy niszczonej nieludzko przez człowieka, trafnie zauważył w rozmowie z Wiedźminem: "Wy, ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co różni się od was, choćby tylko kształtem uszu".
Etykiety:
etyka,
LGBT / homofobia / mniejszości,
queer,
społeczeństwo
sobota, 12 lutego 2011
Yurga jest geniuszem
Yurga mój kochany, kochany. Człowiek orkiestra. Te wszystkie funkcje, wypisane w końcowych napisach filmów, obsługiwane przez sztab ludzi: oświetlenie, udźwiękowienie, montaż muzyki i dźwięku, montaż obrazu, operowanie kamerą, scenariusz, reżyseria - Yurga robi sam. A do tego potrafi stworzyć coś z niczego. Zobaczcie to:
poniedziałek, 31 stycznia 2011
"Miłość nieotrzymana zamienia się w ból"
For God sake, I need to be real,
I need touch,
I need ... people
Riverside
Człowiek jest stworzeniem stadnym. Jak każdy ssak żyjący w grupie, potrzebuje bliskości, wsparcia, poczucia bezpieczeństwa. Jeśli ktoś nie czuje tego - to znaczy że wyparł tę potrzebę, na skutek osobistej traumy lub kulturowych bzdur wdrukowanych w superego.
A w naszej kulturze takich bredni i takich traum mamy na pęczki. Że nie można okazywać uczuć, bo to słabość, i inni ją wykorzystają. Że nie można dotykać, bo to zaraz sex, a sex to brud. Podejrzliwość wobec ciała, chowanie emocji do piwnicy naszych dusz. Strach przed drugim człowiekiem większy niż potrzeba bliskości z nim. I potem płaczemy z samotności w tych naszych piwnicach, desperacko pragnąc miłości, nie tylko tej partnerskiej, ale i przyjacielskiej, i rodzinnej. Pragniemy - i nie potrafimy sobie na nią pozwolić.
Nie pozwalamy sobie kochać innych. Nie pozwalamy, by nas kochali. Nie potrafimy przyjmować miłości.
"Miłość nieotrzymana zamienia się w ból". To cytat z xiążeczki "The Hug Therapy" ("Wielka Xięga Uścisków"). Moje motto na dzisiejszy Międzynarodowy Dzień Przytulania. Taki moment kiedy mamy szansę zatrzymać się w gonitwie socjoekonomicznego pośpiechu i pomyśleć o tym co jest naprawdę ważne. Często mylimy "poważne" z "ważne". Stanowiska w korporacjach, sprawy w urzędach, pensje, kredyty i ubezpieczenia emerytalne. Gubimy w tym kieracie i wyścigu to co ważne: więzi z ludźmi, pomaganie im, miłość, przyjaźń, rozwój duchowy, uczestniczenie w kulturze. Oszczędzamy by kupić dziecku mieszkanie, a nie mamy czasu by się z nim pobawić. Przyjaciół widzimy raz na pół roku i możemy odkryć, że przez ten czas straciliśmy z nimi wspólny język. Widzimy codziennie różnych ludzi, ale poprzestajemy na "co słychać?" "wporzo/szkoda gadać" nie mamy czasu by z nimi porozmawiać na tyle długo, by dali radę się otworzyć i powiedzieć nam o gryzących ich sprawach. I w ten sposób, otoczeni ludźmi, ale bez kontaktu z nimi, w środku tłumu umieramy z samotności.
.
Religia rodziny
Alan Rudawy w komencie do innego posta wkleił taki oto cytat, bardzo trafny:
Rozmowa ze Zbigniewem Mikołejką w Wysokich Obcasach:
Rozmowa ze Zbigniewem Mikołejką w Wysokich Obcasach:
"A rodzina gwarantuje szczęście?
To złudzenie. Szczególnie w Polsce, gdzie rodzina jest często konstruktem ideologicznym. Deklarujemy więc nagminnie, we wszelkich badaniach i wywiadach, że jest dla nas najwyższą wartością, lecz w praktyce łatwo się ją porzuca, np. dla emigracji, stosuje przemoc, oszukuje.
Okopanie się w rodzinie jest "obudowane" przy tym krzepko dyskursem kościelnym - opartym na prostackiej, bezdyskusyjnej tezie, że rodzina jest najważniejsza, bez względu na to, jaka by była. Tworzy się więc jakaś obłudna religia rodziny. Nie wolno na nią narzekać, a w jej imię wolno przekraczać wszelkie normy moralne i odwracać się od powinności zbiorowych.
Za wszelką cenę staramy się zatem osiągnąć szczęście rodzinne, lecz osiągnięte - okazuje się nadbudowane na strasznej pustce. Bo rodzina jest często pustą twierdzą. To świat zewnętrzny - ideologiczny wymóg szczęścia narzucanego przez masowe społeczeństwo - nią dyryguje. Powstają tysiące identycznych rodzin z identycznymi przedmiotami, z mniej lub bardziej skrywaną niechęcią - jeśli nie wrogością - wzajemną. Niepotrafiące ze sobą rozmawiać. Czy pani wie, że przeciętna polska rodzina rozmawia z dzieckiem siedem minut dziennie?! Powstają rodziny, które różnią się tylko wielkością plazmy i długością samochodu. To zresztą znamienne - w reklamach nie ma rodzin wielodzietnych i niepełnych, nie ma samotnych matek. A wszelkie kłopoty da się natychmiast rozwiązać poprzez kupno proszku do prania albo pastylek od bólu głowy. I co tu zrobić? Chyba tylko się upić.
Jedyny ratunek tkwi w odrzuceniu przekonania, że rodzina jest jedyną, absolutną wartością. I uznaniu, że oprócz niej istnieją inne wartości: praca, przyjaźń, solidarność, otwartość na innego, obowiązek społeczny, uczestnictwo w kulturze."
niedziela, 30 stycznia 2011
Dlaczego TRWAM w objęciach lwa?
Pisałam już o tym, ale przypomnę. Zainspirował mnie Tygodnik Powszechny artykułem "W objęciach lwa" z dramatyczną diagnozą na temat przemocy domowej wobec kobiet. Kobiet, które, bite i poniżane, najczęściej nie uciekają od oprawcy, ale przez dziesięciolecia trwają przy nim. Dlaczego?
W moim mieście (wojewódzkim), w parafii pod znamiennym wezwaniem Świętej Rodziny, w czasie kazania ksiądz gloryfikował postawę żony, która (podobnie jak dzieci) była przez wiele lat bita przez męża, ale nigdy nie zadzwoniła na policję, nie odeszła, tylko, wg. kaznodziei "uświęciła się". Moi dyskutanci, ludzie dwudziestoparoletni, wykształceni, mieszkańcy milionowej metropolii, członkowie neokatechumenatu, w rozmowie o takich sytuacjach piszą: "Bijącemu żonę mężowi nie należy się miłość, nie zasługuje na nią? Jeśli ktoś przysięgał miłość do końca życia, nie może zostawić niewygodnego męża, kij z nim, i iść tam, gdzie przyjemnie i wygodnie." (źródło) "Dzieci, jeśli będą pouczone o co chodzi w chrześcijaństwie, będą podziwiały matkę za to że trwa przy tacie POMIMO WSZYSTKO, że miłość to nie polega na tym że jak mi źle to sie odwracam tyłkiem i idę w swoją stronę, tylko miłość to trwanie do końca, nawet w cierpieniu, tego uczy chrześcijaństwo." (źródło)
W Kościele rzadko kiedy usłyszymy, że maltretowane kobiety (czy mężowie, bo i tacy są) mają prawo do tego, by uciec od przemocy i chronić przed nią swoje dzieci. Przeciwnie - powszechnym (greckie słowo katholikos oznacza "powszechny") zjawiskiem jest parcie na zachowanie więzi sakramentalnej kosztem kolosalnego cierpienia uwikłanych w nią ludzi.
Propaganda ta posługuje się manipulacją zabarwieniem emocjonalnym używanych pojęć. To nie on-kat jest nieludzkim okrutnikiem, to ona-ofiara jest hedonistka, wygodnicka i niewierna przysiędze.
Za źródła takiej propagandy oficjalnie podawane są takie wartości jak jedność małżeństwa, wierność przysiędze, "świętość rodziny". Tymczasem jeśli człowiek jako osoba jest wartością, to rodzina nie jest czymś dobrym z założenia, ale tylko wtedy, gdy służy dobru należących do niej osób. WSZYSTKICH. A nie tylko realizacji potrzeb dominującego w niej osobnika, najsilniejszego fizycznie i/lub społecznie i/lub ekonomicznie, zwykle mężczyzny. To utrzymanie tej władzy jest celem takich przekazów.
Zaś wmawianie "Musisz dźwigać krzyż, który Bóg położył ci na ramiona" to szatanizm: tworzenie obrazu Boga, jest sadystą bezsensownie obciążającym i zobowiązującym człowieka do poddania się katu, Boga który stoi po stronie silnych i okrutnych:
"Bóg uważa za słuszne, że w objęciach lwa".
W moim mieście (wojewódzkim), w parafii pod znamiennym wezwaniem Świętej Rodziny, w czasie kazania ksiądz gloryfikował postawę żony, która (podobnie jak dzieci) była przez wiele lat bita przez męża, ale nigdy nie zadzwoniła na policję, nie odeszła, tylko, wg. kaznodziei "uświęciła się". Moi dyskutanci, ludzie dwudziestoparoletni, wykształceni, mieszkańcy milionowej metropolii, członkowie neokatechumenatu, w rozmowie o takich sytuacjach piszą: "Bijącemu żonę mężowi nie należy się miłość, nie zasługuje na nią? Jeśli ktoś przysięgał miłość do końca życia, nie może zostawić niewygodnego męża, kij z nim, i iść tam, gdzie przyjemnie i wygodnie." (źródło) "Dzieci, jeśli będą pouczone o co chodzi w chrześcijaństwie, będą podziwiały matkę za to że trwa przy tacie POMIMO WSZYSTKO, że miłość to nie polega na tym że jak mi źle to sie odwracam tyłkiem i idę w swoją stronę, tylko miłość to trwanie do końca, nawet w cierpieniu, tego uczy chrześcijaństwo." (źródło)
W Kościele rzadko kiedy usłyszymy, że maltretowane kobiety (czy mężowie, bo i tacy są) mają prawo do tego, by uciec od przemocy i chronić przed nią swoje dzieci. Przeciwnie - powszechnym (greckie słowo katholikos oznacza "powszechny") zjawiskiem jest parcie na zachowanie więzi sakramentalnej kosztem kolosalnego cierpienia uwikłanych w nią ludzi.
Propaganda ta posługuje się manipulacją zabarwieniem emocjonalnym używanych pojęć. To nie on-kat jest nieludzkim okrutnikiem, to ona-ofiara jest hedonistka, wygodnicka i niewierna przysiędze.
Za źródła takiej propagandy oficjalnie podawane są takie wartości jak jedność małżeństwa, wierność przysiędze, "świętość rodziny". Tymczasem jeśli człowiek jako osoba jest wartością, to rodzina nie jest czymś dobrym z założenia, ale tylko wtedy, gdy służy dobru należących do niej osób. WSZYSTKICH. A nie tylko realizacji potrzeb dominującego w niej osobnika, najsilniejszego fizycznie i/lub społecznie i/lub ekonomicznie, zwykle mężczyzny. To utrzymanie tej władzy jest celem takich przekazów.
Zaś wmawianie "Musisz dźwigać krzyż, który Bóg położył ci na ramiona" to szatanizm: tworzenie obrazu Boga, jest sadystą bezsensownie obciążającym i zobowiązującym człowieka do poddania się katu, Boga który stoi po stronie silnych i okrutnych:
"Bóg uważa za słuszne, że w objęciach lwa".
piątek, 28 stycznia 2011
Nauka: współczesna religia
W dawnych czasach najwyższym autorytetem, ostateczną instancją wyrokującą społeczeństw, był szaman, kapłan, mag. Później tę rolę przejął xiądz, papież. Teraz takim ostatecznym wyjaśniającym jest naukowiec. Sformułowanie "udowodnione naukowo" ma za zadanie zamknąć dyskusję. Ludzie chcą wiedzieć, nie wierzyć.
Rzecz w tym, że w światopogląd scjentystyczny trzeba wierzyć, jak w każdy inny. Trzeba wierzyć, że to co potrafi zmierzyć, zważyć i udowodnić nauka, jest ostatecznym wyjaśnieniem rzeczywistości.
Problem polega na tym, że różni naukowcy mówią różne rzeczy, podobnie jak co innego mówią xięża, co innego pastorzy, popi, rabini; nawet co innego mówią xięża (i aktywiści) tego samego wyznania.
Na przykład: Artur Sporniak dla katolickiego Tygodnika Powszechnego pisze ("Niezdany test Turinga"):
Zaś Grzegorz Górny z katolickiej Frondy ("Nikt nie rodzi się gejem"):
Jednym słowem: każdy wierzy w to co czuje, i tak dobiera sobie badania naukowe, żeby potwierdziły jego intuicje czy fobie. Taki Górny z Frondy też popełnia bez żenady rażące błędy metodologiczne - twierdząc, że skoro istnieją przypadki skutecznej "terapii reparatywnej" (pisałam o tym tu) to znaczy że wszyscy są w stanie się "wyleczyć" (vide powyżej tytuł jego artykułu) a zatem "powinni". Pomija zaś fakt że nawet ci którzy zgłaszają się na terapię nie zawsze osiągają jej zamierzony efekt, a "skutkiem ubocznym" tego "leczenia" bywają depresje i samobójstwa. Niemniej, Górny jest deontologicznie uczciwy - przyznaje, że gdyby homosexualizm był wrodzony, "wówczas sugestie pod adresem homoseksualistów, że mogą zmienić swój styl życia, byłyby równoznaczne z rasistowskimi apelami do czarnoskórych, żeby się wybielili." Zatem - aby pogodzić swoją homofobię z ze swym instynktem moralnym - musi, zaprzeczając logice, uwierzyć, że naukowcy się mylą; nieomylni są tylko ci od "terapii reparatywnej".
Znamienne jest stwierdzenie Artura Sporniaka (zdeklarowanego hetero, wbrew temu co twierdzi Górny, że to "lobby gejowskie" kolportuje takie poglądy): "Kościół gra w ryzykowną grę. Gra ostro, choć nie ma w ręku wszystkich kart. Te najważniejsze dzierży bowiem nauka." Chodzi o to, że jeśli nauka udowodni wrodzony charakter orientacji, doktryna Kościoła stanie się bezpodstawna. To mocne stwierdzenie. Swoją drogą, nauka bywała już podstawą dla zmiany doktryn. Chociażby rozwój genetyki który potwierdził niepowtarzalność istoty ludzkiej od chwili poczęcia stał się podstawą dla potępienia aborcji, in vitro oraz wszelkich działań wczesnoporonnych. W dawniejszych wiekach do embrionów nie przywiązywano takiej wagi, chociażby Akwinata twierdził że dusza wstępuje w 40stym (w męskie) lub 80 tym (w żeńskie) dniu od poczęcia.
Warto przeczytać oba artykuły - dla zobrazowania postaw. Text Sporniaka ("Niezdany test Turinga") przybliża też dramatyczną historię Alana Turinga, genialnego naukowca, twórcy komputerów (tak - nie czytalibyście tego teraz, gdyby nie on) i deszyfranta Enigmy, zaszczutego na śmierć za swą homosexualność przez wymiar sprawiedliwości Zjednoczonego Królestwa, któremu oddał nieocenione usługi swoim intelektem. "Do tej pory żaden program komputerowy nie przeszedł testu Turinga. Jeśli odniesiemy ten sprawdzian metaforycznie do człowieczeństwa, to w 1952 roku nie zdało go także społeczeństwo brytyjskie. To powinno być dla nas przestrogą."
Rzecz w tym, że w światopogląd scjentystyczny trzeba wierzyć, jak w każdy inny. Trzeba wierzyć, że to co potrafi zmierzyć, zważyć i udowodnić nauka, jest ostatecznym wyjaśnieniem rzeczywistości.
Problem polega na tym, że różni naukowcy mówią różne rzeczy, podobnie jak co innego mówią xięża, co innego pastorzy, popi, rabini; nawet co innego mówią xięża (i aktywiści) tego samego wyznania.
Na przykład: Artur Sporniak dla katolickiego Tygodnika Powszechnego pisze ("Niezdany test Turinga"):
Homoseksualizm się odkrywa a nie wybiera (...). Choć naukowcom dotychczas nie udało się precyzyjnie wskazać mechanizmu tworzenia się takich skłonności (np. czy odpowiadają za nie konkretne geny; jakie znaczenie pełnią hormony oddziałujące w okresie prenatalnym; czy immunologiczna reakcja matki wpływa na późniejsze preferencje dziecka), z całą pewnością mają one podłoże biologiczne. Żadne badanie podważające wpływ wrodzonych czynników nie jest wstanie wyjaśnić dziedzicznych zależności, które ujawniają się w badaniach statystycznych (np. występowanie orientacji homoseksualnej w rodzinie tylko po linii matki). Badania wskazują także, że utrwalona z wiekiem orientacja jest najprawdopodobniej nieodwracalna. Nie trudno odgadnąć, że pytanie na temat skuteczności tzw. terapii reparatywnej (próbującej „odwrócić” skłonności) może być niezwykle życiowo ważne.
Zaś Grzegorz Górny z katolickiej Frondy ("Nikt nie rodzi się gejem"):
Homoseksualiści usiłują nam wmówić, że ich skłonność jest wrodzona. Chodzi im o to, aby postawić swoją orientację seksualną nie tylko poza wszelką krytyką, ale nawet poza jakąkolwiek dyskusją. Tymczasem nie potwierdzają tego żadne badania naukowe.
Jednym słowem: każdy wierzy w to co czuje, i tak dobiera sobie badania naukowe, żeby potwierdziły jego intuicje czy fobie. Taki Górny z Frondy też popełnia bez żenady rażące błędy metodologiczne - twierdząc, że skoro istnieją przypadki skutecznej "terapii reparatywnej" (pisałam o tym tu) to znaczy że wszyscy są w stanie się "wyleczyć" (vide powyżej tytuł jego artykułu) a zatem "powinni". Pomija zaś fakt że nawet ci którzy zgłaszają się na terapię nie zawsze osiągają jej zamierzony efekt, a "skutkiem ubocznym" tego "leczenia" bywają depresje i samobójstwa. Niemniej, Górny jest deontologicznie uczciwy - przyznaje, że gdyby homosexualizm był wrodzony, "wówczas sugestie pod adresem homoseksualistów, że mogą zmienić swój styl życia, byłyby równoznaczne z rasistowskimi apelami do czarnoskórych, żeby się wybielili." Zatem - aby pogodzić swoją homofobię z ze swym instynktem moralnym - musi, zaprzeczając logice, uwierzyć, że naukowcy się mylą; nieomylni są tylko ci od "terapii reparatywnej".
Znamienne jest stwierdzenie Artura Sporniaka (zdeklarowanego hetero, wbrew temu co twierdzi Górny, że to "lobby gejowskie" kolportuje takie poglądy): "Kościół gra w ryzykowną grę. Gra ostro, choć nie ma w ręku wszystkich kart. Te najważniejsze dzierży bowiem nauka." Chodzi o to, że jeśli nauka udowodni wrodzony charakter orientacji, doktryna Kościoła stanie się bezpodstawna. To mocne stwierdzenie. Swoją drogą, nauka bywała już podstawą dla zmiany doktryn. Chociażby rozwój genetyki który potwierdził niepowtarzalność istoty ludzkiej od chwili poczęcia stał się podstawą dla potępienia aborcji, in vitro oraz wszelkich działań wczesnoporonnych. W dawniejszych wiekach do embrionów nie przywiązywano takiej wagi, chociażby Akwinata twierdził że dusza wstępuje w 40stym (w męskie) lub 80 tym (w żeńskie) dniu od poczęcia.
Warto przeczytać oba artykuły - dla zobrazowania postaw. Text Sporniaka ("Niezdany test Turinga") przybliża też dramatyczną historię Alana Turinga, genialnego naukowca, twórcy komputerów (tak - nie czytalibyście tego teraz, gdyby nie on) i deszyfranta Enigmy, zaszczutego na śmierć za swą homosexualność przez wymiar sprawiedliwości Zjednoczonego Królestwa, któremu oddał nieocenione usługi swoim intelektem. "Do tej pory żaden program komputerowy nie przeszedł testu Turinga. Jeśli odniesiemy ten sprawdzian metaforycznie do człowieczeństwa, to w 1952 roku nie zdało go także społeczeństwo brytyjskie. To powinno być dla nas przestrogą."
Etykiety:
etyka,
LGBT / homofobia / mniejszości,
queer,
religia,
społeczeństwo
środa, 26 stycznia 2011
Homosexualizm, konserwatyzm i inne izmy
Na początku było słowo? Język zdradza sposób myślenia? Mówimy "homosexualista", dając słowu sufix taki jak w wyrazach "faszysta", "komunista", "pacyfista" - jakby było to jakieś przekonanie, jakiś pogląd, przyjmowany dobrowolnie, intelektualnie. "Homosexualizm" - jak "konformizm", "katolicyzm", "weganizm", "nacjonalizm" - jakby chodziło o ideologię, którą się wybiera.
Przekaz w sformułowaniu "orientacja sexualna", obecność tego słowa "sex" w słowie "homosexualny" czy "heterosexualny" redukują - w sposób nieuprawniony - kwestię tego kogo się kocha, tylko do wymiaru erotycznego, jakby nie istniały inne warstwy w tych ludziach, w ich związkach. Najtrafniej ujęła to Judy Shepard, matka zamordowanego Matthew:
Dziś zdaję sobie sprawę, co jest jedną z największych barier akceptacji ludzi homosexualnych - szczególnie homosexualnych mężczyzn. Niektórzy ludzie myślą że w byciu gejem chodzi tylko o sex z osobą tej samej płci, a to jest ostatnia rzecz o której wielu ludzi chciałaby myśleć. Teraz, kiedy zaprzyjaźniłam się z tak wieloma homosexualnymi, uświadomiłam sobie fakt że w orientacji sexualnej, hetero czy homo, chodzi o coś więcej niż tylko o to z kim chodzi się do łóżka. Chodzi w nich o więzi. O relacje które są takie same jak wszystkie inne. Mogą być radosne i smutne, i czasami nieudane. Ale podobnie jak wielu ludziom, wzięło mi sporo czasu to zrozumieć.
"The Meaning of Matthew. My son's murder in Laramie, and the World transformed", s. 62, podkreślenia moje
.
Przekaz w sformułowaniu "orientacja sexualna", obecność tego słowa "sex" w słowie "homosexualny" czy "heterosexualny" redukują - w sposób nieuprawniony - kwestię tego kogo się kocha, tylko do wymiaru erotycznego, jakby nie istniały inne warstwy w tych ludziach, w ich związkach. Najtrafniej ujęła to Judy Shepard, matka zamordowanego Matthew:
Dziś zdaję sobie sprawę, co jest jedną z największych barier akceptacji ludzi homosexualnych - szczególnie homosexualnych mężczyzn. Niektórzy ludzie myślą że w byciu gejem chodzi tylko o sex z osobą tej samej płci, a to jest ostatnia rzecz o której wielu ludzi chciałaby myśleć. Teraz, kiedy zaprzyjaźniłam się z tak wieloma homosexualnymi, uświadomiłam sobie fakt że w orientacji sexualnej, hetero czy homo, chodzi o coś więcej niż tylko o to z kim chodzi się do łóżka. Chodzi w nich o więzi. O relacje które są takie same jak wszystkie inne. Mogą być radosne i smutne, i czasami nieudane. Ale podobnie jak wielu ludziom, wzięło mi sporo czasu to zrozumieć.
"The Meaning of Matthew. My son's murder in Laramie, and the World transformed", s. 62, podkreślenia moje
.
Etykiety:
etyka,
LGBT / homofobia / mniejszości,
matthew shepard,
queer
wtorek, 25 stycznia 2011
95% katolików, 95% hetero
Wypowiedź w dyskusji. Kolega katolik uzasadnia tezę że to homosexualni są winni temu że są wyrzucani poza nawias społeczeństwa przez hetero większość:
"To geje chcą się na siłę wyróżnić. Olimpiady dla gejów, restauracje dla gejów, hotele gejfriendly, kluby dla gejów, GayPride itp. Jak tak ma wyglądać budowa ich akceptacji w społeczeństwie, to sorki. Tak utrwala się właśnie podział."
Ta sama osoba przyznaje się również do swych bardzo negatywnych odczuć na widok pary jednopłciowej okazującej sobie czułość w miejscu publicznym. To duża niekonsekwencja chcieć jednocześnie, by nie było gej-klubów, gdzie takie pary mogłyby się przytulać do woli nie narażając na ten widok heteryków. I nie narażając się na dostanie w mordę od naszego tolerancyjnego społeczeństwa. Hotele gay-friendly nie będą zaś potrzebne dopiero wtedy, kiedy wszystkie hotele będą gay-friendly i nikt nigdzie nie będzie robił wstrętów dwóm panom biorącym wspólny pokój.
Tymczasem większość katolików nie ma już problemu z tym, że istnieją prawosławni i protestanci, a nawet spotykają się na wspólnych modlitwach i rozmowach. W mainstreamie jedynie słusznej religii nie słychać już oburzenia, że ktoś tu, chcąc się na siłę wyróżnić i utrwalić podział, zakłada sobie zbory czy cerkwie. Mimo że proporcje są podobne - i na gruncie religii, i orientacji mniejszości to zaledwie kilka procent w naszym kraju.
Ale mój kolega nie widzi nic zdrożnego w tym że istnieją, jak Polska długa i szeroka, stowarzyszenia katolickiej młodzieży, katolickich wychowawców, dziennikarzy, małżeństw, a nawet katolickich niepełnosprawnych, katolickich Polaków na Litwie, katolickich lekarzy i katolicko-polskich kolejarzy. O ile jestem w stanie zrozumieć, że można swoją młodość czy małżeństwo przeżywać po katolicku, to nie wiem jak można mniej lub bardziej katolicko prowadzić lokomotywę czy wycinać wyrostki robaczkowe. Niemniej, mamy wolność stowarzyszania się gwarantowaną konstytucją i kartą praw człowieka ONZ. Ludzie się gromadzą wokół wspólnych idei, wspólnego patrzenia na świat i niechże to robią, o ile nie narzucają innym ani swego towarzystwa, ani tychże idei. Tylko dlaczego przedstawiciele większości (heterycko-katolickiej) potępiają mniejszość (homo) za spotykanie się we własnym gronie, a nie mają nic przeciw "utrwalaniu podziałów" przez przedstawicieli własnej opcji? Czyżby widzieli źdźbło w oku brata, nie widząc belki we własnym?
"To geje chcą się na siłę wyróżnić. Olimpiady dla gejów, restauracje dla gejów, hotele gejfriendly, kluby dla gejów, GayPride itp. Jak tak ma wyglądać budowa ich akceptacji w społeczeństwie, to sorki. Tak utrwala się właśnie podział."
Ta sama osoba przyznaje się również do swych bardzo negatywnych odczuć na widok pary jednopłciowej okazującej sobie czułość w miejscu publicznym. To duża niekonsekwencja chcieć jednocześnie, by nie było gej-klubów, gdzie takie pary mogłyby się przytulać do woli nie narażając na ten widok heteryków. I nie narażając się na dostanie w mordę od naszego tolerancyjnego społeczeństwa. Hotele gay-friendly nie będą zaś potrzebne dopiero wtedy, kiedy wszystkie hotele będą gay-friendly i nikt nigdzie nie będzie robił wstrętów dwóm panom biorącym wspólny pokój.
Tymczasem większość katolików nie ma już problemu z tym, że istnieją prawosławni i protestanci, a nawet spotykają się na wspólnych modlitwach i rozmowach. W mainstreamie jedynie słusznej religii nie słychać już oburzenia, że ktoś tu, chcąc się na siłę wyróżnić i utrwalić podział, zakłada sobie zbory czy cerkwie. Mimo że proporcje są podobne - i na gruncie religii, i orientacji mniejszości to zaledwie kilka procent w naszym kraju.
Ale mój kolega nie widzi nic zdrożnego w tym że istnieją, jak Polska długa i szeroka, stowarzyszenia katolickiej młodzieży, katolickich wychowawców, dziennikarzy, małżeństw, a nawet katolickich niepełnosprawnych, katolickich Polaków na Litwie, katolickich lekarzy i katolicko-polskich kolejarzy. O ile jestem w stanie zrozumieć, że można swoją młodość czy małżeństwo przeżywać po katolicku, to nie wiem jak można mniej lub bardziej katolicko prowadzić lokomotywę czy wycinać wyrostki robaczkowe. Niemniej, mamy wolność stowarzyszania się gwarantowaną konstytucją i kartą praw człowieka ONZ. Ludzie się gromadzą wokół wspólnych idei, wspólnego patrzenia na świat i niechże to robią, o ile nie narzucają innym ani swego towarzystwa, ani tychże idei. Tylko dlaczego przedstawiciele większości (heterycko-katolickiej) potępiają mniejszość (homo) za spotykanie się we własnym gronie, a nie mają nic przeciw "utrwalaniu podziałów" przez przedstawicieli własnej opcji? Czyżby widzieli źdźbło w oku brata, nie widząc belki we własnym?
Etykiety:
LGBT / homofobia / mniejszości,
queer,
religia,
społeczeństwo
Subskrybuj:
Posty (Atom)