Zapraszam również na mój blog motocyklowy

Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/

piątek, 30 kwietnia 2010

Złodziejstwo

Kurierowi znowu ukradli rower - mega chamstwo, spod samej bazy! Gdyby ktoś widział gdziekolwiek srebrno-czerwonego crossa używanego na sprzedaż, kontaktujcie się z bazą Gońca 91-489-1000 lub ze mną

Jak się sprawa potoczyła - zobacz w komentarzach

czwartek, 29 kwietnia 2010

Gwolić tufę fulem, dyrba

- Nie gwol - mówił jeden. - Byłem tam wczoraj. Ni ful.
- Bo jesteś tufa. Fulowo szukałeś. Jakbyś, dyrba, nie zgwalał przed tymi fulami, zachapałbyś od fula żarła.
- Ożesz, dyrba, idziem, czy nie? - zniecierpliwił się trzeci.
- Bo on tryfi.
- To ful mu w tufę, zostaw go, dyrba, i chodź.
- Z nim, dyrba, tak zawsze. No, to idziesz, fulu?
- Sam jesteś ful. I docent!
- Coooo?
- Docent, dyrba!
Taki dialog pomiędzy mieszkańcami podmiejskich slumsów podsłuchał kosmonauta, wracający po 200 latach z wyprawy międzygwiezdnej. (Janusz Zajdel, Cylinder Van Troffa). Piękny jest język polski, który posiadając wielość form, potrafi wyrazić niemal każdą treść przy użyciu zaledwie kilku, acz koniecznie nieprzyzwoitych, wyrazów.

Kosmonauta zostaje zaczepiony przez tubylca, przy czym okazuje się że język owej epoki można bardzo szybko opanować, oraz że jeśli chce się kogoś do czegoś przekonać, to trzeba to robić używając jego kodu:
- Masz smuka?
- Nie mam - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Gwolisz. Dawaj, dyrba, ty stary fulu!
- Odgwol się, dyrba, ful ci do mojego smuka, docencie, bo jak ci przygwolę takiego kopa w tufę, że fulem gwolniesz o ziemię - powiedziałem półgłosem na jednym oddechu.
Aż przystanął. (...)

wtorek, 27 kwietnia 2010

W cudownych czasach żyjemy...

(żeby tak dla odmiany popełnić optymizm...)

Taki mój ulubiony Jezuita, x. Prusak, otwarcie krytykuje postawę Watykanu w kwestii kontynuacji Soboru Watykańskiego II. Niby polemizuje z "Kurią", ale przecież to nie jest tak że urzędnicy Benedykta działają mu naprzeciw. A co robią władze kościelne, poza tym że biskupi zgrzytają na Prusaka zębami? Nic. Nawet prawa jazdy na ołtarz z amboną mu nie zabierają, nie mówiąc o choćby maleńkiej exkomunice. A parę wieków temu to by po prostu wylądował na stosie.

Nie jest źle. Może ta łajba ocaleje.

sobota, 24 kwietnia 2010

Ad mortem defecatam

Mam zasrany obowiązek żyć, aż do usranej śmierci.

(objaśnienie w komentarzach :-)

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Znów żyję

Słońce patrzy na mnie, niczym złota źrenica w wielkiej tęczówce błękitnego nieba. Magnolie rozbłysły liliowymi płomykami pąków, jakby zstąpiło na nie na raz kilkuset Duchów Świętych. Płomyki w dwa dni rozwinęły się w różową pianę, i gdyby nawet wylazła z niej goła Wenus, nie byłoby już piękniej.
W parkach forsycje śmieją się tysiącami złotych kwiatków, uginają się oblepione nimi ponad wytrzymałość. Słońce podświetla od góry świeżozielone noworodki liści.

O zmierzchu błękit ciemnieje, by tym świetliściej widać było na nim cieniutki nowik wokół grafitowej Ciemnej Strony.

W mieście pełno motocykli. Szerszenią kanionami ulic, rozczapierzając czułki kierownic i lusterek.

Cyrk narodowy

Sobotnie przedpołudnie sprzed tygodnia i najnowsze bardzo się różniły. Nastroje społeczne najlepiej podsłuchiwać w kolejce do lady. 10 kwietnia, ściszonymi głosami: "Słyszała pani, co się stało?" "Co za tragedia, stu trzydziestu ludzi podobno". "Tacy młodzi". "Tacy zasłużeni". 17 kwietnia: "Bez sensu, sklepy pozamykane, puby też, a są przecież ludzie, którzy z tego żyją." "Tam pod Grenoble zginęło 50 ludzi, to dwa dni i było po wszystkim". "No niby wiadomo, że o zmarłych źle się nie mówi, ale jak czytam te wspomnienia, to wszyscy tacy mili, nieskazitelni. A przecież na tych wysokich stanowiskach, nie mogli nie mieć wody sodowej w głowie". "Szkoda go, jako człowieka, wiadomo, ale ludzie giną w wypadkach samochodowych i nikt ich rodzinom nie pomaga". "A co to za wielkie zasługi, żeby na Wawelu? Z Piłsudskim i królami?"

Jakoś tak smutno że z niczym nie potrafimy zachować umiaru. Jak żałoba - to rwanie włosów i szat. Jak walonka - to na ostre. "Niespotykana jedność narodu", mówili co poniektórzy, niepomni jak szybko rozwiał się kadzidlany dym po śmierci JP2. I zaiste: nawet tydzień nie minął i już wszyscy ze wszystkimi byli znów pokłóceni. I już wykorzystano tragedię do bicia politycznej piany. Bo - jestem przekonana - gdyby prezydent zginął w zwykłym wypadku samochodowym czy zszedł na zawał, bez tej całej otoczki: że Katyń, że stu ludzi razem z nim - to cała sprawa nie miałaby nawet ćwierci tego rozmachu. W mediach i na ulicach. A nawet ci, którzy ze szczerego żalu szli na marsze i zapalali znicze, zapewne w większości robili to z ludzkiego odruchu, z żalu w obliczu śmierci, i wcale nie musieli być zwolennikami linii politycznej prezydenta czy jego partii. Mogli chcieć uhonorować przede wszystkim kogoś innego z tych co zginęli. Niemniej, demagodzy na tych płomykach zniczy już chcieliby spalić ideowych przeciwników. Jak jedna pani, co to w radiu mówiła, że teraz wszyscy którzy krytykowali prezydenta powinni paść na kolana, posypać się popiołem, i odejść z dziennikarstwa. "Bo poparcie społeczne pokazało, że nie mieli racji". Taa.

Zginęli ludzie - smutek. Prezydent też człowiek. Ale śmierć przypadkowa, choćby nie wiem jak nagła, choćby w takim szczególnym miejscu i w towarzystwie tylu osób - nie zmienia w niczym tego, co reprezentował sobą, mówił i robił wcześniej. Z szacunku dla zmarłego można o tym nie przypominać w dniach żałoby, ale po otarciu łez nie ma co zapominać że ta śmierć to nie żadna krew chwalebnie przelana w boju tylko zwykły wypadek komunikacyjny, który w żaden sposób nie czyni bohatera z nikogo kto w nim zginął.

Dobrze, że już się skończyła ta przydługa żałoba. Teraz możemy na powrót nawzajem żreć się, gryźć, opluwać, obrzucać błotem i topić w gnojówce, bez patosu, martyrologii i sakralizacji.

sobota, 17 kwietnia 2010

Wyznania człowieka apolitycznego

Alan Rudawy w komentarzu do przedpoprzedniego posta napisał (podkreślenia moje):

Byłem w Kampinosie u znajomych. 30 km od Warszawy. W ciągu tygodnia siedziałem w archiwach - Akt Nowych i Wojskowych. W piątek wieczorem z Natalią - pewną cudną Panią z Hiszpanii - przemierzaliśmy Krakowskie Przedmieście. Pokazywałem oczywiście i Pałac Prezydencki. Może akurat jedli kolację. Ostatnia wieczerza?

W sobotę dostałem kilka smsów od znajomych i dzwoniła Mama. W Puszczy nie mają telewizora (całe szczęście), więc słuchaliśmy radia. Przez moment. No cóż stało się. Wypadek komunikacyjny. Tu akurat sporo ludzi z pierwszych stron gazet. Na pewno tragedia dla Rodzin i Przyjaciół, również dla tych, którzy mieli wcześniej ciepłe myśli na temat prezydenta i innych uczestników (tacy byli również zanim rozbił się samolot, np. moi znajomi z Puszczy, ja - nie).

Jurek - mój gospodarz Kampinoski był roztrzęsiony. Pojechał do Warszawy. Wrócił zdziwiony reakcjami - że ludzie jak do zoo, że jakiś taki chaos, brak szacunku. Ciekawość. Ja nie pojechałem. Zostałem w Puszczy. Poszedłem na spacer z Psem Oskarem, którego miesiąc wcześniej wydostaliśmy z domu, w którym był katowany. Ptaki śpiewały wiosennie bardzo. Dwa łosie na polanie też spokojnie przeżuwały pierwsze wiosenne zieloności. Jak gdyby nigdy nic. No bo i cóż się stało?

Codziennie ginie wiele osób w naszym kraju. Pewnie w tygodniu około setki w wypadkach komunikacyjnych. Też tragedia dla ludzi bliskich. Wiadomo śmierć prezydenta to znacznie większa sprawa medialna, ale na poziomie smutku czy śmierci samej, różnicy moim zdaniem nie ma.

Ponadto zdaje się, że tragedia była do uniknięcia. Mieli wybór. Wybrali źle. Nie wiem kto i jak decydował. Wiadomo jednak, że mieli wybór, bo wieża radziła lądowanie na innym lotnisku. Zatem błąd. Ba! może zwyczajna głupota, co tylko powiększa tragedię.

W niedzielę wróciłem do Warszawy, bo od poniedziałku znów do archiwów. Chciałem ominąć tłumy, ale się nie udało. Zatrzymali mnie na rogu pewnej ulicy gdzie była także kawiarnia. Nie mogłem przejść na drugą stronę ulicy, bo miała jechać trumna z prezydentem. Siedziałem więc w kawiarni, a dziki tłum oblegał ladę kupując kawę. Zimno było. I nagle krzyk: "jadą! jadą!". ludzie wskakiwali na stoły kawiarni, przepychali się i robili zdjęcia... Żenujące. Siedziałem tyłem do okna. Potem udałem się w stronę przeciwną niż tłum.

Słyszałem jeszcze tylko jedną starszą Panią oburzoną, że trumna była zamknięta i nic nie można było zobaczyć. A jeden pan sprzedający kwiaty, powiedział do pana od zniczy: "eee... na papieżu lepiej się zarobiło". Tysiące rozjechanych tulipanów i róż... To jest też masakra. Szkoda, że chrześcijaństwo nie przejęło od judaizmu idei, że osobom zmarłym nie można ofiarowywać żywych istot (w tym roślin). choć wonczas pewnie ukamienowaliby samochód z trumną...

nie mam jak Ty Paciu, wyrzutów, że nie poświęciłem niektórym z tych ludzi ciepłej myśli. nie jest możliwe, by wszystkim poświęcić. nie jest możliwe by wszystkich lubić. wracając do Wrocławia widziałem przy drogach rozjechane lisy i jedną sarnę. znacznie mocniej mnie to dotknęło i potrząsnęło niż wypadek Smoleński.

wcale nie mówię, że pośród tłumów opłakujących byli i Ci, co mocno przeżyli tę tragedię i bardzo osobiście. nie dziwię się również i tym, którzy jechali z daleka i jadą dzisiaj na pogrzeb. sam kilka lat temu jechałem na pogrzeb Jacka Kaczmarskiego. to był mój osobisty ból i smutek. ogromna strata - do dzisiaj. nie ważne ilu ludzi przyszło na pogrzeb. ja chciałem tam się pojawić, bo czułem, że chcę, że to ważne dla mnie. pewnie są więc Ci, którzy podobnie czują teraz. myślę jednak, że nikły to procent.

przydałoby się naszemu narodowi pewne trzeźwe spojrzenie. myślenie przed tragedią i życie po tragedii z wnioskami, które padają, ale chyba na skałę i szybko je wiatr rozgoni.

dla mnie odruchem (między innymi) patriotycznym był udział w wydarzeniach nad Rospudą kilka lat temu. to było działanie przeciw tragedii, a nie po.

amen

czwartek, 15 kwietnia 2010

Gdy pasja zabija...

Ze wszystkich osób które zginęły w katastrofie najcieplejsze myśli kieruję w stronę załogi. To jest taki zawód, który musi być pasją; żeby zostać pilotem trzeba się naprawdę postarać. Jedna ze stewardess, Justyna Moniuszko, wspominana jest jako pasjonatka latania, spadochronów, szybowców, studiowała inżynierię lotnictwa. Z życiorysów pilotów dowiadujemy się że wszyscy pozostawili żony i dzieci.

Najsmutniej jest gdy człowiek ginie przez to co kocha.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Jednostronne zawieszenie murów

Wczoraj rano pierwsza zadzwoniła mama, po chwili, kiedy jeszcze byłam z nią na linii - Alex, za moment Adaśko, SMS od Maćka. Wszyscy mówili to samo: nie macie tv, włączcie radio albo net.
Smutek straszny i wstyd zarazem, bo większość z tych znanych, którzy tam zginęli, których teraz mi żal, to ludzie, którym nie poświęciłam za życia ani jednej dobrej myśli. Teraz trochę krępujące wspomnienia dnia, gdy na ulicach Amsterdamu cieszyliśmy się z ich przegranej w wyborach parlamentarnych. Ale przecież, ja nigdy nie życzyłam im niepowodzeń innych niż wyborcze. Nigdy, przenigdy nie życzyłam im by zginęli śmiercią tak przedwczesną i gwałtowną.
Potem na necie zdjęcia ludzi płaczących na ulicach. Pewnie to byłoby inaczej, gdyby nie tak spektakularne, nagłe odejście i tylu ludzi na raz. Przecież oprócz polityków w samolocie byli też ludzie z organizacji pozarządowych, naukowcy, duchowni, stewardessy, piloci, funkcjonariusze ochrony. Anna Walentynowicz - co za paradox dziejów, kobietę bez której historia mogłaby się potoczyć inaczej, śmierć dopadła w tak dziwnych okolicznościach.

Podczas gdy w radiu mówią o żałobie która zjednoczyła ludzi ponad podziałami, mój krewny Polak-katolik ze wściekłością komentuje: "Zginęli patrioci, a bandyci [=rząd] żyją. Chyba Bóg się od nas odwrócił." Każda okazja jest dobra, by wzmocnić swą nienawiść do partii rządzącej, o każde nieszczęście można oskarżyć premiera. Nawet w obliczu takiego dramatu. To już szatanizm chyba.

Przerażająca jest kruchość ciał ludzkich.
Przerażająca jest zgnilizna ludzkich umysłów.

piątek, 9 kwietnia 2010

Rozmowy małżeńskie

Któregoś dnia Dziuny coś marudził, to wkurzyłam się i mówię, że wszyscy mężczyźni to takie same hóie, a on mi na to: „na podstawie partykularnych przejawów wyciągasz wnioski co do natury rzeczywistości. Jesteś skażona platońskim esencjalizmem.”

Robaczki wiosenne

Deptak jest najmilszy wiosną.
To właśnie tam można ją pierwszy raz spotkać w mieście: betonowej pustyni, gdzie nie rosną bazie ani przebiśniegi. Wiosna jest blisko, gdy o zmierzchu zdegenerowane post-potomstwo kontr-kultury punkowej wylęga się na deptak. Siedzą takie naprzeciw-prądowe larwki na ławkach i piją nektar kwiatowy z gwinta. Nikomu nie robią krzywdy, a bałagan który zostawiają jest niczym w porównaniu z tym, co latem produkują mainstreamowcy, pod piwnymi parasolami oglądający mecze na rzutnikach cyfrowych.
Właśnie: wiosną piwiarnie nie wychodzą jeszcze na deptak i ciepłe brzoskwiniowe światło z czterokątnych latarni może sobie do woli głaskać brukowe kostki po ich gładkiej powtarzalności.
Ciepła szarość zmierzchu, ciche rozmowy, dredy do pasa, czarna Honda zaparkowana obok miejsca które kiedyś było Fanaberią.
Szkoda że tylko jedna taka ulica w tym mieście. Gdyby ich było z dziesięć, to by się tu dało żyć.

sobota, 3 kwietnia 2010

Śniło mi się, że jestem apostołką...

Parę lat temu śniło mi się, że jestem apostołką.
Chodziłam z Jezusem i jego ekipą. Spotkaliśmy się w Ostrorożnym Domu na ostatniej wieczerzy. Ów dom był zbudowany na planie ośmioramiennej gwiazdy, piaskowy odcień kamieni tworzących ściany bliskowschodnio odcinał się od ciemnej zieleni pnączących się wokół suchorośli.
W tym śnie było tuż przed Paschą. Jeden z uczniów poprosił Jezusa, żeby Jezus sprawił, by ów uczeń mógł być z jedną laską którą kochał. Jezus mu na to: nie stanie się tak, bo nie jest wolą Ojca, by stało się tak.
I Jezus spytał mnie czy ja mam jakąś prośbę do niego. Mówię: Jezu, jeśli ja bym coś chciała, to żebym nigdy nie rozstała się z tobą.
A to był Wielki Piątek. Szliśmy właśnie całą ekipą ulicą Śląską od Grunwaldzkiego, do Dominikanów, na liturgię wielkopiątkową. Jezus wiedział, że tam zostanie ukrzyżowany. I spełnił moją prośbę. Jadący Śląską samochód najechał mnie i zabił. Żebym nie musiała oglądać jego śmierci. I żebym nie musiała żyć po jego odejściu. Nie mogąc przytulać się do niego.