Zapraszam również na mój blog motocyklowy

Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/

poniedziałek, 31 maja 2010

Miasto czyli człowiek


Treścią miasta są ludzie. Ale nie każde miasto wyraża swoją treść, bo nie każde miasto organizuje swą anatomię i fizjologię dla ludzi. Czasem dla masy i maszyny. Aby miasto było dla ludzi, przestrzeń miejska musi posiadać cechy człowieka, czyli: skalę, niekonkretność, wielość i organiczność.

Złota Uliczka w Pradze. Byłam tam. Październik 2006

Człowiek jest istotą fraktalną, wieloaspektową, złożoną, niekonsekwentną, dlatego nie czuję się dobrze w miejscach które są puste, płaskie, równoległe, prostopadłe, sterylne, symetryczne, chromowane, monolityczne, geometryczne i przewidywalne. Dobrze mi tam gdzie króluje detal: bogato zdobione fasady, płaskorzeźby, gzymsy, okienka, zawijasy w szyldach i poręczach ławek, hexagonalne latarnie, szyldy, nierówne bruki, kręte i spadziste uliczki, gdzie nie wiadomo co jest za zakrętem.

Wrocław, miasto hexagonalnych latarni. Lipiec 2007

Człowiek jest istotą w obliczu kosmosu niewielką, stąd dobrze czuję się tam, gdzie wytwory ludzkie są na ludzką skalę: przytulne, nie monumentalne. Dlatego tak dobrze jest w Asyżu, gdzie Bóg objawia się w ludzkiej skali. Dlatego tak uwielbiam słodką Kopenhagę, jej miniaturowe domki, malutkie uliczki.

Brat Kot. Zaułek w Asyżu, październik 2007

Człowiek jest istotą łączącą w sobie wiele sprzeczności, jest duchowy i biologiczny, indywidualistyczny i społeczny, racjonalny i emocjonalny. Dlatego czuję się dobrze w miejscach, które nie są jednoznaczne, które wyrażają jednocześnie wiele treści. Na przykład tam gdzie przestrzeń publiczna miesza się z prywatną, np. jest jednocześnie i chodnikiem i kawiarnianym ogródkiem. Albo tak jak forum - atrium w Sony Center w Berlinie: jest jednocześnie na zewnątrz i wewnątrz, otwarte i pod dachem. Albo miejsce do posiedzenia przed Mediateką we Wrocławiu, z okazji festiwalu Nowe Horyzonty: na przystanku, obok otwartego tramwaju, wykładzina, na niej leżaki. Czyli trochę ulica, trochę mieszkanie, trochę plaża, tramwaj będący jednocześnie kawiarnią.

Sony Center w Berlinie. U dołu zdjęcia kolisty basen - częściowo "lewitujący" nad znajdującym się poniżej kanałem ze świetlikiem.

Człowiek jest istotą organiczną. Dlatego dobrze czuję się tam, gdzie jest woda, są rośliny, gdzie przestrzeń jest przeznaczona dla stworzeń biologicznych; a jeśli są mechaniczne, to te napędzane siłą żywych mięśni. Samochody nie mają tam wstępu. Deptaki są kluczowe: tu spotykają się ludzie, a w spotkaniu ludzi tworzy się i trwa żywa dusza miasta. I kontakt mieszkańców z przestrzenią, z materią, fizyczną tkanką miasta: nie sposób bowiem wdychać atmosfery miejsca, gdy wychasz spaliny, nie da się siedzieć i rozmawiać, gdy wokół ryczą silniki, spacerować, gdy musisz przeciskać się między brudnym murem a zderzakami zaparkowanych prawie po mur aut (jak na głównej arterii Śledziogrodu, gdzie mieszkam), nie ma jak podziwiać architektury, gdy musisz cały czas uważać by nic cię nie przejechało.

Kopenhaga ma najdłuższą sieć deptaków w Europie. Wiele ulic jest połączonych przez piękne pasaże takie jak ten pasaż św. Anny. 2007

W deptakach realizować można jednocześnie dwie sprzeczne potrzeby: prywatności i więzi, bycia razem i bycia osobno; jest się tu bowiem pośród innych którzy również przyszli tu pospacerować i posiedzieć na ławeczkach, ale nie trzeba wchodzić w bezpośrednie interakcje, fizyczne czy mentalne. Taki właśnie jest człowiek: przeszkadza mu tłum i tłok, ale nie czuje się też dobrze gdy wokół nie ma nikogo. Nie wchodzi się do pustej kawiarni, nie spaceruje po pustych ulicach. Gdzieś pomiędzy "do ludzi" i "od ludzi".

Zwłaszcza w naszych hiperpragmatycznych czasach jakże potrzebne są rzeczy niepotrzebne, takie jak wrocławskie Krasnale (jeden z nich na środku zdjęcia)

piątek, 28 maja 2010

Pamiętać, nie znaczy nienawidzić

Siedzimy sobie nad zupą ze szparagów, w knajpie nad brzegiem Szprewy. Oglądamy sunące wodą barki i turystyczne statki. Mostki wdzięcznie przewieszają się nad wodą, kwitnące pnącza nad nami.
- Zobacz - mówi Dziuny - przy stoliku obok siedzą ludzie, którym moglibyśmy powiedzieć "a twój dziedek strzelał do mojego dziadka". A oni nam "a twój dziadek na mojego zrzucał bomby". I nikt nie robi tego. Nie myśli tak.
- A zupę przyniosła nam kobieta która mogłaby rzec do wszystkich: "a wasz dziadek lał batem mojego dziadka na plantacji trzciny cukrowej". Świat się zmienia. I podoba mi się kierunek tych zmian.

Identity is referential, not differential.

.

czwartek, 27 maja 2010

Nie możesz tego przeżyć


W Berlinie - cały kwartał śródmiejskiej przestrzeni, zamiast pod biurowiec, przeznaczony pod pamięć.
Chodzimy w ciszy pomiędzy stelami, niektóre sięgają nam kostek, inne wysoko ponad głowami. Lokalna młodzież biega w labiryncie, skacze z jednej na drugą ze śmiechem.
Mimo że ogromny, Pomnik Ofiar Holokaustu wydaje się mimo wszystko nieadekwatny. Stel jest prawie trzy tysiące. Czyli jedna na ponad dwa tysiące ofiar. Próbuję sobie wyobrazić ich imiona wypisane na betonowych monolitach. Czy by się zmieściły?

Tragedia tak kosmiczna, że musisz ją od siebie odsunąć, nie możesz próbować sobie jej naprawdę uświadomić, rzeczywiście ogarnąć, realnie wyobrazić, całkowicie zempatyzować - bo by cię to zabiło.

środa, 26 maja 2010

Czyjaś głowa musi spaść

Wiadomo: jak źle się dzieje, to musi się znaleźć winny którego się utrupi.

W Polandowie okazało się że powodzi winne są bobry. Niby brzmi jak żart ponury, ale to zupełna prawda. Sadyści znajdujący przyjemność w uśmiercaniu dla zabawy zwęszyli temat i doprowadzili do wydania zgody na strzelanie do tych chronionych zwierząt.

Jeden z tych psychopatów pisze na swoim blogu:
Ten sport pozwala mi się odprężyć po godzinach spędzonych przy komputerze.
Najwspanialszym trofeum jest takie, zdobyte na zwierzaku, którego jacyś dziwacy wciągnęli na listę gatunków chronionych i zapisali w Czerwonej Księdze.
Ustrzelenie takiego, który niedawno jeszcze w tej Czerwonej Księdze zapisany był, jest bardzo przyjemne.
Dzięki powodzi, otworzyły się dla myśliwych nowe, niedostępne do tej pory, możliwości realizowania się w swojej pasji.

Ciekawe jak by się czuli gdyby otworzono sezon polowań na, powiedzmy, imigrantów z Czeczenii. Podejrzewam że równie ochotnie pospieszyliby na łów. W końcu to taki odprężający "sport".

piątek, 21 maja 2010

Knajping


Kawiarnia to miejsce, gdzie czas przestaje gnać. Mamy teraz, jak to śpiewają Riverside, czasy chore na ADHD. I ja tej zarazie uległam, lecz bardzo skutecznie mnie leczy poddawanie się terapii kawiarnianej.
Cafe Camelot, Chimera, Satori, Barka, Miód Malina, Nowa Prowincja, Cherubino, Cafe Zakątek. Siadamy przy stoliku i pozwalamy się owinąć światłu przesianemu przez witrażowe szybki albo pnący się nad nami winobluszcz. Pozwalamy się owinąć aromatowi unoszącemu się znad filiżanki gorącej czekolady albo kawy. Pozwalamy by cisza i przytulność owinęły nas i oddzieliły od chleba naszego powszedniego: zlewu pełnego naczyń, listy zakupów i wizyt u pediatry. Tak owinięci, bezpieczni, możemy zetknąć się duszami i poprzelewać sobie nawzajem najgłębiej w nich schowane treści.


Treścią kawiarni nie jest kawa. Są nią ludzie. Także ci przy innych stolikach, rozsiewający wokół siebie pozytywne fluidy. Także jeśli przychodzisz sam - rozmawiasz, choć przez chwilę, z kelnerką.
Taxówkarz opowiada mi, że na weekendy warszawiacy przyjeżdżają do Krakowa zabawić się. "A to u was nie ma knajp?" - spytał ich. Są, ale mieszkańcy są tak zmęczeni stolyczną gonitwą, że nie umieją się nawet po pracy wyluzować. "Przyjeżdżamy do Krakowa, bo tu ludzie naprawdę się bawią".
Ja, Śledziogrodzianka, mogłabym dodać jeszcze, że u mnie rejon przyjaznej człowiekowi miejskiej przestrzeni ogranicza się do jednego kilkusetmetrowego Deptaka, jednej Alei Fontann i paru kwartałów kilkunastoletniej, phi, "starówki". W Krakowie czy Wrocławiu zaś centrum to wielki obszar po którym możesz imprezować cały rok i codziennie być w innym lokalu. Tam możesz chodzić całą noc i spotykasz nie meneli, jak w centrum Szczecina, lecz ludzi podobnych tobie, którzy wyszli w noc i miasto zabawić się. Treścią miasta nie są budynki. Są nią ludzie.

czwartek, 20 maja 2010

Kraków boski, żydowski

Gwiazdy Dawida wkomponowane w zwieńczenie murka prześwitują niebem, jeśli się spojrzy z niezbyt wysoka. Nazwy ulic na Kazimierzu, litery hebrajskiego alfabetu w napisach, których nie rozumiem. Kościół Dominikanów, tu głosi kazania Polak-Węgier który zaraził mnie filosemityzmem.
Nagła i błyskawiczna adolescencja chłopca laboratoryjnego, Żyda, Norma Spellmanna. Który nagle z naukowca musiał się przedzierzgnąć w wojownika dobrej sprawy i wziąć do ręki broń. (Kurcze, pozytywne postaci drugoplanowe w tym filmie są naprawdę świetne). Oglądałam po raz kolejny tę historię siedząc między towarzyszami mych krakowskich dni, dwoma chłopakami o żydowskich korzeniach.

Rozmaitość jest wartością.
.

sobota, 15 maja 2010

Skąd biorą się uzależnienia

"Ludzie są bardzo, bardzo dziwni" powtarzałam w myślach słowa Małego Xięcia, i rzeczywiście czułam się jak na jakiejś obcej planecie.
Ze wszystkich kierunków dobiegały mnie wrzaski przerażonych ludzi. Nietypowe, iż ludzie ci doznawali strachu nie tylko na własne życzenie, ale i za własne dobrowolnie wydane pieniądze. Czy też zazwyczaj - za pieniądze własnych rodziców.
Jakiemuż terrorowi musieli zostać poddani owi rodzice, zapewne ciężko i uczciwie pracujący, że zgodzili się pokonać drogę, zużyć czas i owoce swej pracy, by zapewnić sobie chwilę spokoju w momentach, gdy ich latorośle doznawały owego jakże pożądanego strachu, wywołanego niestandardowym drażnieniem błędnika. Ludzkie szczenięta łakną intensywnych, prostych, wyraźnych, niewyrafinowanych bodźców; tylko takie są w stanie zaspokoić ich prymitywne układy nerwowe.
Szczenięta owe, najczęściej niecierpliwiące się w ćwierć minuty, potrafiły stać wytrwale pół godziny i dłużej w kolejkach do atrakcji, których czas trwania nie przekraczał zazwyczaj 60 sekund.
I ja znalazłam się na jednej z nich, myśląc sobie: "uwielbiam samoloty, a najbardziej starty i lądowania. To przecież coś podobnego". Nic błędniejszego. W żadnym samolocie nie zdarzyło mi się latać w korkociągu nogami do góry. Najbardziej popieprzony ze znanych mi wytworów technologii nazywa się "Limit" i jest najwyraźniej dziełem samego Szatana.
Z drugiej strony: nerdy na wesołym miasteczku:
- A tam, przecież to jest wszystko wyliczone.
Z trzeciej: motocykliści:
- Ja jednak za wolno jeżdżę moją Hondą.
Po paru godzinach szwendania się po tym dziwnym miejscu i omijania atrakcji oznaczonych na mapie jako "Xtreme" potrzebowałam znaleźć Lilę. Gdy odebrała, jej głos brzmiał jakby stało się coś strasznego.
- Wszystko w porządku?
- Nic nie jest w porządku - odpowiedziała słabiutko, a mi w głowie z prędkością światła przemknęły wszelkie możliwe warianty ostatecznego krachu. Np. że właśnie dostała telefon że wyrzucono naszą 40-osobową zakładową wycieczkę z hotelu. Że knajpa w której mamy kolację została umówiona nie na ten dzień co trzeba i nie może nas przyjąć. Że zdjęto autostradę i ekipa będzie wracać do domu dwa dni a nie parę godzin.
- A co się stało? - zapytałam niepewna czy chcę usłyszeć odpowiedź.
- Właśnie przeciągnęli mnie przez jakieś kolejne diabelstwo - rzekła Lila. Później dowiedziałam się że właśnie zsiadła z piekielnego Limita.
Jako że koledzy byli zdecydowani zmusić Lilę do wsiąścia na następne coś, pospieszyłam jej z odsieczą. Gdy tam dotarłam, stali już w długiej kolejce wewnątrz płotków, pod żółto malowanym helikopterem "Race Control" i obiecywali, że jeśli Lila przejedzie jeszcze to, dadzą jej już spokój i do końca dnia będzie mogła chodzić po ziemi z prędkością nie przekraczającą 6 km/h.
Nie tylko nie uratowałam Lili, ale jeszcze sama padłam ofiarą firmowych extremistów. Bo w sumie, czego ja bym dla nich nie zrobiła? Niczym owieczki na rzeź prowadzone wsiadłyśmy do czegoś, co na samym starcie przyspiesza do 100km/h w 2,4 sekundy, aczkolwiek na szczęście już po niecałej minucie mogłyśmy z tego zsiąść.
W tym momencie zadzwonił Dziuny. Miałam we krwi tyle odrazyny, że nie pamiętałam tego dialogu, dopiero parę godzin później przypomniał mi go któryś z obecnych przy tym ludzi, zszokowany że potrafię wymówić takie wyrazy.
- Halo?
- Gdzie jesteś?
- Przy jakimś kurestwie.
- A jak to działa?
- Jak kolejka szwajcarska, tylko zapierdala pięć razy szybciej.
W ciągu następnych kilkudziesięciu minut jednakowoż zaobserwowałam dziwne zjawisko. Ogarniała mnie coraz silniejsza i wyraźniejsza pokusa, żeby tam wrócić. Po jakimś czasie "i chciałabym" stało się silniejsze od "i boję się" i naraz byłam znów wpięta w pasy tego urządzenia, zwanego Desert Race, tym razem kumple przyprowadzeni tam przeze mnie, a nie odwrotnie.

Nie opowiem wam, jak to było i dlaczego tak było. Bo to się nie da. Rzeknę tylko, że po zsiąściu gnaliśmy sprintem pomiędzy płotkami z powrotem do wejścia, żeby jak najszybciej polecieć znów. W którymś momencie człowiek z obsługi nas wyczaił i jak nie było kolejki, przepuszczał nas przez furtkę między strefą arrival a departure, żebyśmy nie musieli biegać wokoło. No i jeździłam na Desert Race w kółko, aż do zamknięcia całej tej imprezowni.

Kiedy pracowałam w szkole specjalnej, przychodziłam do gabinetu pani pedagog i często bawiłam się klockami, przeznaczonymi do terapii upośledzonych dzieci. Jola mówiła mi wtedy: "Dopieść swoje wewnętrzne dziecko."

piątek, 14 maja 2010

Suicide editor

Suicide editor
You have selected Jump option.
Are you sure you want to jump?
JUMP · Don't jump · Cancel


Taki obrazek namalowałam na tablicy suchościeralnej w biurze naszego klienta, pomiędzy rozryskami deploymentu który właśnie robiliśmy po nocach, Kopenhaga, maj 2003 roku.

czwartek, 13 maja 2010

Wielka to rzecz, być znowu w Drodze

Byłam w Podróży.
To uczucie jak powrót do powietrza po długim czasie przebywania w wodzie.


Podróże kształcą, zatem dowiedziałam się wielu rzeczy:

Że na wieży kościelnej może być wielka Gwiazda Dawida, negatywny pentagram, a na drzwiach tego kościoła Hitler.
Że warto przełamywać swój strach, bo w roller-coasterze można się zakochać od drugiego wejrzenia.
Że warto iść na "Avatar" do IMAXa nawet po pięciu razach na zwykłym 3D.
Że dziwne że mogą istnieć miasta bez Ikei, bo to oznacza że muszę pojechać aż do Krakowa żeby sobie kupić lampkę.
Że można jechać w jednym wagonie z kandydatem na prezydenta i nie wiedzieć o tym, bo czerpiąc wiedzę o świecie z radia nie zna się ich oblicz.

Po raz tysięczny potwierdziło się też to co od dawna twierdzę, czyli: Nieważne co się robi tylko z kim.

Więcej detali wkrótce:
Kraków, i jeszcze Kraków
Berlin, i jeszcze Berlin
Jak wpadłam w nałóg
i o wielu różnych miastach
ciąg dalszy nastąpi :-)




.