Zapraszam również na mój blog motocyklowy

Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/

sobota, 27 listopada 2010

Coś dobrego wreszcie dzieje się w tym mieście...


Po przebranżowieniu Fanaberii długo brakowało mi w okolicy takiego pięknego miejsca, i oto jest. Secesja Cafe. Wystrój równie piękny jak w Teinie, aczkolwiek całkiem inny klimat, wyrafinowane słodkości, przemiła i elastyczna ekipa (gdy zapytywałam o wegetariański naleśnik, a nie mieli żadnego w menu, po prostu go dla mnie wymyślili z tego, co mieli na kuchni). No i czekolada na gorąco. Obłędna. Od kiedy jej spróbowałam, nie piję mojego ulubionego napoju nigdzie indziej - bo żadna czekolada którą próbowałam w Polsce nie może się równać z tą z Secesji. Oprócz klasycznej mlecznej, ciemnej i białej mają tam jeszcze takie wynalazki jak miodowa, pomarańczowa i limonkowa. Uwaga - ja nie mówię o czekoladzie z dosypanymi dodatkami czy syropkiem. Pomarańczowa jest naprawdę pomarańczowa. Limonkowa jest zielona, co widać na zdjęciu.

www.secesjacafe.com.pl
Aleja Papieża 19.

piątek, 19 listopada 2010

Świadom praw i obowiązków...

W ramach zachowywania higieny psychicznej w okresie przedwyborczym nie słucham radia i nie czytam serwisów informacyjnych. Ostatnio jednakowoż gdy robiłam jakieś jedzenie Dziuny włączył radio i zaraz zaczęły się spoty. Pierwsza w bloku była reklama partii której nazwa nie padła na początku. Zaczęło się od razu od haseł. "Mam prawo do mieszkań. Mam prawo do dróg. Mam prawo do przedszkoli..." tych praw było tam z kilkanaście więc nie zapamiętałam wszystkich.

Żyję już zbyt długo na tym świecie by wiedzieć, jak należy słuchać tego co mówią politycy. Kiedy ogłaszają swoje programy, z reguły wcale nie chcą robić tego, co obiecują, albo chcą, ale nie wiedzą jak. Ich słowa najlepiej odczytywać poprzez poetykę odbioru. Czyli: "jaki rodzaj ludzi zagłosuje na mnie, jeśli będę mówił takie rzeczy".

Jaki zatem obraz obywatela-wyborcy wyłania się z powyższego spotu? To osoba która najchętniej usiadłaby na tyłku i czekała, aż się jej poda na tacy wszystko, co potrzebne do życia. Spot nie mówi, skąd miałyby się wziąć te drogi, mieszkania i przedszkola. A każdy kto ma chociaż odrobinę oleju w głowie, wie że aby coś zaistniało, trzeba to stworzyć, wypracować. Ktoś musi kłaść cegły czy asfalt, a ktoś inny w tym czasie w inny sposób pracować na ziemniaki dla budowlańca. Nawet jeśli drogę buduje państwo, to z podatków, czyli z zarobków obywateli. Aczkolwiek, ten aspekt w spocie wcale nie jest poruszony. Nadawca zatem kieruje swój przekaz do osób o potencjale intelektualnym na tyle ograniczonym żeby nie rozumiały tego mechanizmu. Do osób na tyle infantylnych żeby traktowały państwo podobnie jak w dzieciństwie tatę, który dysponuje nieograniczonymi (z punktu widzenia dziecka) zasobami finansowymi które nie wiadomo skąd się biorą, a zaspokajanie potrzeb może się odbyć wyłącznie na drodze naprzykrzania się tatusiowi wystarczająco długiego, by dla świętego spokoju sięgnął po portfel.
Państwo kierowane przez ludzi, którzy nagrywają takie spoty, robi dokładnie tak samo. Tylko że sięga do portfeli naszych - uczciwie pracujących obywateli. I daje dzieciom - osobnikom o podobnej jak u dzieci inteligencji, produktywności i odpowiedzialności - którzy zagłosują na nich w następnych wyborach.

Na koniec spotu padła nazwa partii będącej jego autorem. Nie udało się im mnie zaskoczyć - wiedziałam to od pierwszego zdania tej litanii pobożnych życzeń. Czy raczej roszczeń. Słowo, które powtarzało się w każdym zdaniu, występuje też w nazwie tej partii. Jak dotąd ugrupowanie to symulowało, że chodzi o inne znaczenie tego wyrazu - o przepisy, zasady. Wreszcie się okazało że celem jest domaganie się od jednych by pracowali na to, co innym się wydaje, że im się należy.

Partia, która by powiedziała: "Mamy obowiązek pracować, aby powstały przedszkola, drogi i mieszkania" nie ma jednakowoż szans w kraju, w którym pracę traktuje się jak karę i krzywdę (na co wskazuje cała powiązana frazeologia; te "dni wolne od pracy", te "wynagrodzenia"; nawet utrata pracy to "zwolnienie"!). Niewielu tu jest takich, którzy rozumieją, że nie należy pytać, co kraj może zrobić dla ciebie. Lecz pytać, co ty możesz zrobić dla siebie. Zarobić na swoje mieszkanie. Zarobić na lekarza. Zarobić na podatki z których zbudują ci przedszkole i drogę. To z pracy bierze się dobrobyt. Jakie oczywiste. Dla mnie.

czwartek, 18 listopada 2010

Być-W-Drodze

Są dwa rodzaje podejścia do przemieszczania się. Dla jednych jest ono straconym czasem, zużytym na to by dostać się z miejsca na miejsce. Najchętniej używaliby teleportacji. Dla innych Bycie-W-Drodze jest esencją istnienia, jego najwyższym stanem.

Życie w pośpiechu nie jest właściwie życiem. "Tam dom twój, gdzie serce twoje". Jeśli człowiek gna na spotkanie, żeby zdobyć klienta, żeby sprzedać mu coś, żeby zarobić, żeby kupić dom na Bahamach - on żyje czymś innym niż robi. Doświadcza swego rodzaju schizofrenii. Niby jest tu, na autostradzie w swoim aucie - ale naprawdę, myślą i sercem jest na tych Bahamach. Za ileś czasu, kiedy już osiągnie swój cel i usiądzie na werandzie tego domku który pół życia budował - może się okazać że marzenie było czymś zupełnie innym niż spełnienie. Że już nie potrafi siedzieć i cieszyć się tym domkiem. Że jest uzależniony od pośpiechu, od adrenaliny. Albo że jest już zbyt stary i zmęczony by cieszyć się czymkolwiek.

Robert Pirsig, pisząc o swoich motocyklowych podróżach bez pośpiechu i bez celu, odkrył dwuznaczność frazy "mieć dobry czas" (=zrobić coś szybko).

Chcemy mieć dobry czas, ale oceniamy go koncentrując się na “dobry” bardziej niż na “czas”, i kiedy tak przesunie się znaczenie, całe podejście się zmienia.
"Zen czyli sztuka oporządzania motocykla"
Człowiek który żyje w ten sposób - jest tu i teraz. Może nie "osiągnąć" zbyt wiele. "Osiągi" są znów dwuznaczne. Te drogowe/czasowe służą "osiągom" na gruncie finansowym tudzież budowaniu sobie poczucia bezpieczeństwa w oparciu o zabezpieczenia materialne. Ale człowiek, który nie wychodzi (zbyt często) poza tu i teraz, "osiąga" coś niedostępnego dla tych którzy całe życie poświęcają budowaniu zamków na piasku. Ten ktoś żyje już teraz tam gdzie jest - a nie kiedyś tam, za 30 lat, w domku na Bahamach. Albo chociażby nad Miedwiem.

Zamkami na piasku są bowiem wszystkie ludzkie dzieła. Mieszkania kupione za 30-letnie niewolnictwo wobec banku i pracodawcy. Konta emerytalne. Dzieci "by miał się mną kto zająć na starość". Przychodzi jeden podmuch wiatru - powódź, krach na giełdzie, atak serca, wypadek - i pokazują, że życie poświęcone dla przyszłości było tylko pasmem bezsensownego wysiłku którego owoców nigdy nie posmakujesz. Szczególnie gdy śpieszysz się na drodze. Śmierć lubi niedospanych, jeżdżących szybko.

O zmianie cywilizacji zachodu w cywilizację pośpiechu mówi kreskówka Pixara "Auta":

Kiedyś podróżowało się całkiem inaczej. 40 lat temu nie było tu tej autostrady. Drogi nie przebijały się na wprost przez góry i doliny, ale wiły się, wznosiły i opadały razem z nimi. Ludziom nie zależało by osiągnąć dobry czas, ale by przeżyć dobry czas.

Obejrzyjcie ją sobie dorośli. To jest film dla was. Tu wklejam fragment który o tym mówi. Pierwsze sześć i pół minuty tego klipu. Może się wam wydać zbyt długi. Ale nie spieszcie się. Dajcie sobie ten czas. Pozwólcie sobie chwilę pożyć.

Widziałam reklamę "Wybierz swoją przyszłość". Ja bym zaś powiedziała "Wybierz swoje życie". Przyszłość może nigdy nie nadejść.

No future.

środa, 10 listopada 2010

Zen, czyli sztuka oporządzania motocykla

- Śmierdzisz spalinami - zauważa Dziuny z właściwą mu delikatnością. - Co ty masz takie upaprane łapy?
- Smarowałam łańcuch - odpowiadam z dumą.
Taaa. Filozof i wyznawca xiążki "Zen czyli sztuka oporządzania motocykla", który wciąż zarzuca mi romantyczne podejście do motocykla (i do życia w ogóle) i pomijanie aspektu klasycznego, a sam nigdy w życiu nawet nie powąchał silnika z bliska.
Instrukcja obsługi motocykla pełni w narracji Pirsiga bardzo szczególną rolę. Korzystanie z niej odróżnia romantyków od ludzi o podejściu klasycznym. "Ja uważam za naturalne i oczywiste, że należy korzystać ze skrzyneczek z narzędziami i instrukcji obsługi, które są sprzedawane razem z maszyną, i samemu regulować silnik i dokonywać drobnych napraw. John jest innego zdania. Woli powierzyć te sprawy kompetentnemu mechanikowi.
John i Sylvia są dosyć zdolni i potrafiliby się nauczyć regulować motocykl w półtorej godziny, gdyby chciało im się do tego przyłożyć. Zaoszczędziliby w ten sposób wiele czasu, pieniędzy i nerwów. (...) Oni w ogóle nie akceptują techniki. (...) po to jeżdżą na motocyklu, żeby uciec od techniki na słońce i świeże powietrze prowincji."
"Budda czuje się w równym stopniu u siebie w układach scalonych komputera i w skrzyni biegów motocykla co na szczycie góry i w płatkach kwiatu. Kto myśli inaczej, ten umniejsza Buddę - i jednocześnie samego siebie."
I ja przeczytałam, bardzo dokładnie, instrukcję do Małej. Wszystko o ustawianiu klamek, wymianie oleju i sprawdzaniu stanu zębatek. Potrafię podregulować obroty silnika, wiem co zrobić, jeśli nie chce odpalić. Ale szczerze się przyznam, że z całej instrukcji najbardziej inspiruje mnie wstęp.
"Ten motocykl rzuca ci wyzwanie do panowania nad maszyną, wyzwanie do przygody. Jedziesz poprzez wiatr, z drogą łączy cię pojazd który reaguje na twoje polecenia jak żaden inny. W przeciwieństwie do samochodu, nie ma wokół ciebie metalowej klatki. Jak w samolocie, sprawdzenie stanu technicznego przed jazdą i regularna obsługa jest kluczowa dla twojego bezpieczeństwa. Twoją nagrodą jest wolność"

wtorek, 9 listopada 2010

Stacje benzynowe

Wrzesień. Ranek. Lecimy z Małą do Niczonowa. Trzeba nakarmić konika, więc na S3 zjeżdżamy na Shella. Niespiesznie ściągam kask i rękawice, otwieram bak. Pracownik stacji, niemłody już człowiek, widząc mój brak pośpiechu pyta, czy może pomóc. "Chyba sobie poradzę" uśmiecham się, "ale jakby co to będę wołać i prosić o pomoc". "Spokojnie", odpowiada, "jestem tu do dwudziestej".
Stacje benzynowe dla takiej pary jak my to niezwykłe miejsce. Pozornie są stabilne i nieruchome, ale całe przesycone byciem-w-drodze. W trasie są trochę jak porty dla żeglarzy. Zwłaszcza jesienią, kiedy jest tak zimno. Zawsze tam można wjechać bez obawy przewrócenia się na dziurach nawierzchni, ogrzać się przez chwilę, wypić marne ale ciepłe kakao z automatu, i z zapasem energii ruszyć w dalszą drogę.
Na stacji "Kurdek", na krajowej dziesiątce, gdzieś w jakimś Reczu czy Wieluniu, gdy podeszłam zapłacić za paliwo, zobaczyłam nad ladą trzy dużego formatu zdjęcia wielkich motocykli. "O, to przyjazne miejsce" pomyślałam. Pracownik stacji pyta się: "Nie zimno już jeździć?" Uśmiecham się: "Zimno, ale co zrobić. Miłość wymaga poświęceń". "Nasz szef to mówi, że najlepiej to gazetę pod kurtkę włożyć". Acha, myślę, to już wiem skąd te foty.

Mała i ja na stacji paliw Kurdek. W lusterku widać dystrybutory :-)

Dziuny podniecał się jakiś czas temu obietnicami firmy Steorn, że wynaleźli generator energii z elektromagnesów. Reklamowali się oni: "Imagine never having to recharge your mobile. Imagine never having to refuel your car". No, to ja sobie nie wyobrażam. Podróżowania bez tej przyjemności, jaką jest tankowanie Małej.

niedziela, 7 listopada 2010

Rozkosze wspólnej logosfery (i dróg bocznych)

- Geralt - powiedziała - ja byłam księżniczką, ale w Creyden. Miałam wszystko (...). Służbę na każde zawołanie, sukienki, buciki. Majtki z batystu.
Andrzej Sapkowski, "Mniejsze zło"
Tak zwane środowisko zawrzało i zaczęło dyskutować. Majtki! W fantasy! Bzdura i brak poszanowana dla konwencji! Grzech i anatema! Tolkiena nie czytał, czy co? Kanonu nie zna, czy jak? Czy Galadriela nosi majtki? Nie nosi, bo podówczas majtek nie noszono!
Andrzej Sapkowski, "Piróg czyli (...)"


Minione miesiące były dla Małej i mnie bardzo intensywne. Mój Mistrz Adam, który jeździ na motocyklach od ćwierć wieku, rzekł był mi: "Życia sobie bez tego nie wyobrażam". A ja mu na to "Ja też". W zasadzie to ja nie wiem, jak ja to robiłam przez te wszystkie lata, że żyłam bez motocykla. Zresztą, co to było za życie :-/ :-)
No więc śmigałyśmy, śmigałyśmy. W trzy miesiące prawie 6 tys. km. Zabierałam ze sobą mapę, ale raczej po to, żeby w razie czego znaleźć drogę do domu, niż drogę do celu. Bo celem nie są miejsca - celem jest Droga.
Mapa przydaje się też czasem do tego żeby wykminić jak uciec z zatłoczonej drogi krajowej, na jakąś mniejszą, choć oczywiście nie na tyle małą, żeby zniszczyć maszynę na dziurach. Ze wszystkich rodzajów dróg jakie mamy, krajowe są najgorsze. Zatłoczone, a puszki popełniają na nich usiłowania morderstw co chwila. Wbijają się na trzeciego, wyprzedzają bez widoczności, na podwójnych ciągłych. Na dwujezdniowych expresówkach jest już dużo przyjemniej, a najlepsze są drogi drugorzędne, te żółte na mapie. Puste, kręte, często o świetnej, unijnej nawierzchni, nie rozjeżdżone przez tiry, a ludzie przy nich żyją, a nie tylko pracują.

Pisał o tym Robert Pirsig ("Zen czyli sztuka oporządzania motocykla"; przekład mój; przekładam freeware więc mogę sobie zlać puryzm językowy; nie bez przyczyny w języku angielskim słowo "wolny" to to samo słowo co "darmowy"):

Plany są celowo niedookreślone, bardziej chodzi o podróż niż dojechanie gdziekolwiek. Po prostu urlopujemy się. Najlepsze są drogi drugorzędne. (...) Wijące się po wzgórzach szosy są długie w kategoriach czasu, ale dają dużo więcej przyjemności na motocyklu, gdy składasz się w zakręty zamiast obijać się o wnętrze auta. Drogi mało uczęszczane są przyjemniejsze, i bezpieczniejsze. Drogi wolne od drive-inów i bilbordów są lepsze, szosy gdzie zagajniki i łąki i sady i trawniki niemal ocierają ci się o ramię, gdzie dzieci do ciebie machają gdy przejeżdżasz, gdzie ludzie wyglądają z ganków by zobaczyć kto to, gdzie zatrzymawszy się by spytać o kierunek czy cokolwiek otrzymujesz odpowiedź raczej dłuższą niż krótszą od oczekiwanej, gdzie ludzie pytają skąd jesteś? jak długo już jedziesz?
Ileś już lat temu moja żona i ja i nasi przyjaciele załapaliśmy o co chodzi w tych drogach. Od czasu do czasu jechaliśmy nimi dla urozmaicenia albo skrótu i za każdym razem krajobraz był wspaniały, a trasa pozostawiała uczucie odprężenia i radości. Robiliśmy to raz za razem, zanim zdaliśmy sobie sprawę z tego co od początku powinno być oczywiste: te drogi naprawdę różnią się od głównych. Tempo życia i mentalność ludzi którzy przy nich żyją są inne. Nigdzie się nie spieszą. Nie mają pilnych zajęć, więc zostaje im czas na uprzejmość. Tutejszość i teraźniejszość rzeczywistości to coś co mają idealnie obcykane. Inni, ci którzy przenieśli się do miast i ich stracone potomstwo, mają wszystko, ale zapomnieli o tym. Odkrycie było powalające. Zastanawiałem się dlaczego wzięło nam tyle czasu żeby to zatrybić. Patrzyliśmy na to, ale tego nie widzieliśmy. Albo raczej byliśmy wyuczeni tego nie widzieć. Wkręceni, być może, w myślenie że prawdziwe życie jest w wielkich miastach, a poza to tylko nudne zadupia. To było naprawdę zaskakujące. Prawda puka ci do drzwi a ty mówisz: "Idź sobie, bom zajęty szukaniem prawdy". Ot, zagwozdka.
Kiedy to załapaliśmy, oczywiście, nic nas nie było w stanie wygnać z tych dróg, w weekendy, wieczory, wakacje. ... Nauczyliśmy się np. wyszukiwać te fajne na mapie. Jeśli kreska jest kręta, to dobrze. Będą tam wzgórza. Jeśli wygląda to na główną drogę z miasteczka do miasta - to źle. Najlepsze zawsze łączą nic z niczym i biegną wzdłuż innej, która doprowadzi cię tam szybciej. Jeśli wyruszasz na północny wschód z dużego miasta, nigdy nie wyjeżdżaj prosto na dłuższym odcinku. Pojedź na północ, potem na wschód, potem znów na północ i szybko znajdziesz się na drugorzędnej drodze używanej tylko przez tubylców.
Główną umiejętnością jest nie zgubić się. Jeśli drogi są używane tylko przez miejscowych, którzy znają je na pamięć, nikt nie narzeka że na skrzyżowaniu nie ma drogowskazów. I często nie ma. A gdy są, nie narzucają ci się, schowane w krzakach. Ci którzy je stawiają, stronią od redundancji. Jeśli przegapisz zarośnięty znak, to twój problem, nie ich. Co więcej, mapy drogowe nie zawsze są dokładne, jeśli chodzi o pomniejsze szosy. ... Więc kierujemy się w ciemno, zbierając wskazówki z otoczenia. Mam w kieszeni kompas, przydatny w pochmurne dni, gdy słońce nie pokazuje stron świata, i mam mapę w tankpaku, więc licząc ile mil ujechaliśmy od ostatniego skrzyżowania, wiem czego powinienem wypatrywać. Z tymi narzędziami i brakiem presji by "gdzieś się dostać" tak to działa. Cała Ameryka jest nasza.
W długie weekendy jedziemy tymi szosami całe mile nie widząc innego pojazdu, a potem przecinamy drogę krajową i patrzymy na samochody zakorkowane zderzak w zderzak, aż po horyzont. W autach zacięte, gniewne twarze. Dzieci płaczą na tylnym siedzeniu.
Cały czas mam nadzieję że istnieje jakiś sposób by im pewne rzeczy wytłumaczyć, ale wyglądają na wnerwionych i spieszących się, więc sposobu nie ma.

W tej fascynującej kreskówce pixara "Auta" pojawia się para która przypadkiem zjechała z autostrady i zgubiła się na bocznej szosie. Mąż mówi do żony: "Mam GPS, nie muszę już wiedzieć gdzie jestem". A że pan odmawia użycia mapy i spytania się o drogę (bo to takie niemęskie), wiele dni później, zarośnięci trawą, nadal błąkają się po pustyni...

Gdy pewnego dnia Dziuny przyłapał mnie na oglądaniu mapy drogowej, spytał:
- A może byś chciała GPS?
- GPS? Czy Pirsig używał GPS?
Popatrzyliśmy na siebie i powiedzieliśmy jednocześnie:
- Czy Galadriela nosiła majtki?

piątek, 5 listopada 2010

Na postoju samemu jest smutno.

- A bo ty byś tylko chodziła po knajpach, a nawet nie pijesz alkoholu.
- Powiem ci więcej - odpowiadam Dziunemu - ja to bym i po knajpach, i po kawiarniach, a nie piję ani kawy, ani herbaty.

Ba! jest nawet jeden Dom Tytoniu, który z lubością odwiedzam. Znajduje się na ryneczku małego i ślicznego Ueckermünde. To miasteczko odkryłam którejś wrześniowej soboty. Matka święta, tzn. moja, obdarzyła mnie na ten dzień łaską bezdzietności, więc gdy wstałam i zobaczyłam olśniewający błękit na całym nieboskłonie, natychmiast wyruszyłyśmy w trasę. My, czyli Mała (Honda) i ja. Śmigałyśmy sobie po wspaniałych germańskich asfaltach pomiędzy złociejącymi drzewami, pod niebem szafirowym i w promieniach słońca. Dojechałyśmy do Ueckermünde, i pomyślałam, że zobaczymy sobie to miejsce od środka.
Jedziemy sobie powolutku uliczką wąziutką, pomiędzy kamieniczkami kolorowymi; wdzięczą się do nas latarnie, szyldy i pelargonie w oknach domków. A tu przestrzeń otwarta: rynek wyłożony brukiem, spowity delikatnym złotem słonecznych promieni i sobotnim porankowym spokojem. Nikomu się nigdzie nie spieszy. Nawet fontanna ciurka sobie powoli. Wypływa z niej malutka struga, obramowana kamieniami i przepasana mostkiem dla krasnoludków, takim wysokim na dłoń i długim na półtora kroku. Słoneczne reflexy tańczą w kropelkach wody.
W głębi rynku, koło stoliczków, dwa wielkie turystyczne BMW. Wjeżdżam i ja, parkuję opodal, motocykliści siedzą pod markizą Domu Tytoniu. Uśmiecham się do nich, siadam przy innym stoliczku, heisse chokolade bitte, jest całkiem dobra, pod pierzynką ze spienionego mleka. Kelner, chudy facet, promiennie się uśmiecha. Na oko w moim wieku, ale całkiem bez włosów. Czuje się, że lubi swoją pracę i ludzi odwiedzających to miejsce, napełnia je swoim spokojem i pogodą ducha. Nie ma wydać z piątaka, to z przyjemnością zostawiam mu resztę.
To dobrze, jeśli w trasie czeka, lub towarzyszy, drugi człowiek. Kiedy wyłączam silnik Małej, i schodzę z niej, nawet jeśli stoi przy mnie, piękna, piękniejsza niż kiedykolwiek - robi się cicho i pusto. Zupełnie inaczej jest gdy leci się w dwie maszyny, z Kimś bliskim. Nie trzeba nic mówić, wystarczy obecność. Albo, gdy spotykasz Kogoś, gdzieś tam sto kilometrów stąd. Heniu stwarza dla mnie wegetariańskie jedzenie, gdy go odwiedzam. Stwarza, bo jest to zazwyczaj coś z niczego, i zawsze genialne.
Szczęście to piórko na dłoni. Próbowałam wrócić do mojego rynku w Ueckermünde, kilka razy, i nie udało się. Raz Dom Tytoniu był nieczynny, a słońce schowało się już za domki, innym razem cały ryneczek zastawiony przez stragany z jakimiś ciuchami (niby to jego prymarna, historyczna funkcja, ale ten textyl był taki popkulturowy na tle...), a czekoladę podał mi już kto inny.

W tę przecudowną ostatnią sobotę poleciałyśmy znów do Ueckermünde. Jesień obłędna, jakby chciała na sam koniec przed nadejściem nieuchronnej szarugi na maxa zaszaleć, nażyć się. Przesycone słonecznym ciepłem liście we wszystkich odcieniach od zieleni, przez złoto, miedź i ogień po szlachetny brąz, na tle błękitu nieba. Byłyśmy W Drodze, przez świat pomalowany najpiękniejszymi farbkami. Pijąc czekoladę przyniesioną przez tego miłego człowieka poczułam, że czegoś jednak mi brakuje. Fontanna była już wyłączona, pewnie z powodu nocnych przymrozków. I... nie było już tych dwóch jeźdźców na wielkich BMW.

Stracone chwile nigdy do nas nie wracają. Można odzyskać wiele rzeczy, ale nigdy nie udaje się to z przeżyciami. Bo tamten moment na rynku w Ueckermünde był tylko raz - tam i wtedy. Gdybym tego dnia nie ruszyła w drogę - nie przeżyłabym tej chwili, być może to miejsce zobaczone po raz pierwszy w innych warunkach nie zrobiłoby na mnie w ogóle wrażenia. Dlatego nie można odkładać spraw ważnych na rzecz spraw pilnych.

W tę sobotę na drogach było wielu braci-motocyklistów. I oni wszak poczuli że jeśli nie pojeżdżą w ten dzień, to następny raz może dopiero za pół roku. Pozdrawialiśmy się nawzajem. Ale na postoju nie było z kim podzielić się przeżyciem. Nawet nie mówiąc. Wystarczy wszak obecność. Obecność jest najważniejsza. Nie można kochać, wspierać, rozumieć, komunikować się - nie będąc.

Franciszek Nowicki (1864-1935)

Tatry. Obrazy pustyni

XVI. Towarzyszowi podróży

Wzdłuż - wszerz Tatry przebiegłem - on wszędzie u boku! -
Uciekałem przez lasy, hale i doliny,
Przez pochmurne skał czoła, przez jezior głębiny,
Daremnie!... on mi wszędzie dotrzymywał kroku!

Skakał za mną przez jary, przez grzbiety potoku,
Śniegi czernił swym cieniem, mglił widok z wyżyny,
Przy świetle gwiazd i ognia liczył mi godziny,
Świt płonący na górach ściemniał memu oku.

Rozpacz gnała mię w paszczę burzy rozszalałej,
Gdzie ząb gromu druzgotał granitowe wały,
Gdzie grad kamienny huczał - on... szedł za mną śmiały!

W ciszy pustyń, w burz ryku, w jasny dzień, w noc ciemną,
wszędzie, zawsze biegł za mną - pierzchałem daremno!
Dziś wracam znów do ludzi, on - mój ból - znów ze mną...