Zapraszam również na mój blog motocyklowy

Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/

poniedziałek, 31 stycznia 2011

"Miłość nieotrzymana zamienia się w ból"

For God sake, I need to be real,
I need touch,
I need ... people
 Riverside

Człowiek jest stworzeniem stadnym. Jak każdy ssak żyjący w grupie, potrzebuje bliskości, wsparcia, poczucia bezpieczeństwa. Jeśli ktoś nie czuje tego - to znaczy że wyparł tę potrzebę, na skutek osobistej traumy lub kulturowych bzdur wdrukowanych w superego.
A w naszej kulturze takich bredni i takich traum mamy na pęczki. Że nie można okazywać uczuć, bo to słabość, i inni ją wykorzystają. Że nie można dotykać, bo to zaraz sex, a sex to brud. Podejrzliwość wobec ciała, chowanie emocji do piwnicy naszych dusz. Strach przed drugim człowiekiem większy niż potrzeba bliskości z nim. I potem płaczemy z samotności w tych naszych piwnicach, desperacko pragnąc miłości, nie tylko tej partnerskiej, ale i przyjacielskiej, i rodzinnej. Pragniemy - i nie potrafimy sobie na nią pozwolić.
Nie pozwalamy sobie kochać innych. Nie pozwalamy, by nas kochali. Nie potrafimy przyjmować miłości.
"Miłość nieotrzymana zamienia się w ból". To cytat z xiążeczki "The Hug Therapy" ("Wielka Xięga Uścisków"). Moje motto na dzisiejszy Międzynarodowy Dzień Przytulania. Taki moment kiedy mamy szansę zatrzymać się w gonitwie socjoekonomicznego pośpiechu i pomyśleć o tym co jest naprawdę ważne. Często mylimy "poważne" z "ważne". Stanowiska w korporacjach, sprawy w urzędach, pensje, kredyty i ubezpieczenia emerytalne. Gubimy w tym kieracie i wyścigu to co ważne: więzi z ludźmi, pomaganie im, miłość, przyjaźń, rozwój duchowy, uczestniczenie w kulturze. Oszczędzamy by kupić dziecku mieszkanie, a nie mamy czasu by się z nim pobawić. Przyjaciół widzimy raz na pół roku i możemy odkryć, że przez ten czas straciliśmy z nimi wspólny język. Widzimy codziennie różnych ludzi, ale poprzestajemy na "co słychać?" "wporzo/szkoda gadać" nie mamy czasu by z nimi porozmawiać na tyle długo, by dali radę się otworzyć i powiedzieć nam o gryzących ich sprawach. I w ten sposób, otoczeni ludźmi, ale bez kontaktu z nimi, w środku tłumu umieramy z samotności.


.

Religia rodziny

Alan Rudawy w komencie do innego posta wkleił taki oto cytat, bardzo trafny:

Rozmowa ze Zbigniewem Mikołejką w Wysokich Obcasach:

"A rodzina gwarantuje szczęście?

To złudzenie. Szczególnie w Polsce, gdzie rodzina jest często konstruktem ideologicznym. Deklarujemy więc nagminnie, we wszelkich badaniach i wywiadach, że jest dla nas najwyższą wartością, lecz w praktyce łatwo się ją porzuca, np. dla emigracji, stosuje przemoc, oszukuje.

Okopanie się w rodzinie jest "obudowane" przy tym krzepko dyskursem kościelnym - opartym na prostackiej, bezdyskusyjnej tezie, że rodzina jest najważniejsza, bez względu na to, jaka by była. Tworzy się więc jakaś obłudna religia rodziny. Nie wolno na nią narzekać, a w jej imię wolno przekraczać wszelkie normy moralne i odwracać się od powinności zbiorowych.

Za wszelką cenę staramy się zatem osiągnąć szczęście rodzinne, lecz osiągnięte - okazuje się nadbudowane na strasznej pustce. Bo rodzina jest często pustą twierdzą. To świat zewnętrzny - ideologiczny wymóg szczęścia narzucanego przez masowe społeczeństwo - nią dyryguje. Powstają tysiące identycznych rodzin z identycznymi przedmiotami, z mniej lub bardziej skrywaną niechęcią - jeśli nie wrogością - wzajemną. Niepotrafiące ze sobą rozmawiać. Czy pani wie, że przeciętna polska rodzina rozmawia z dzieckiem siedem minut dziennie?! Powstają rodziny, które różnią się tylko wielkością plazmy i długością samochodu. To zresztą znamienne - w reklamach nie ma rodzin wielodzietnych i niepełnych, nie ma samotnych matek. A wszelkie kłopoty da się natychmiast rozwiązać poprzez kupno proszku do prania albo pastylek od bólu głowy. I co tu zrobić? Chyba tylko się upić.

Jedyny ratunek tkwi w odrzuceniu przekonania, że rodzina jest jedyną, absolutną wartością. I uznaniu, że oprócz niej istnieją inne wartości: praca, przyjaźń, solidarność, otwartość na innego, obowiązek społeczny, uczestnictwo w kulturze."

niedziela, 30 stycznia 2011

Dlaczego TRWAM w objęciach lwa?

Pisałam już o tym, ale przypomnę. Zainspirował mnie Tygodnik Powszechny artykułem "W objęciach lwa" z dramatyczną diagnozą na temat przemocy domowej wobec kobiet. Kobiet, które, bite i poniżane, najczęściej nie uciekają od oprawcy, ale przez dziesięciolecia trwają przy nim. Dlaczego?

W moim mieście (wojewódzkim), w parafii pod znamiennym wezwaniem Świętej Rodziny, w czasie kazania ksiądz gloryfikował postawę żony, która (podobnie jak dzieci) była przez wiele lat bita przez męża, ale nigdy nie zadzwoniła na policję, nie odeszła, tylko, wg. kaznodziei "uświęciła się". Moi dyskutanci, ludzie dwudziestoparoletni, wykształceni, mieszkańcy milionowej metropolii, członkowie neokatechumenatu, w rozmowie o takich sytuacjach piszą: "Bijącemu żonę mężowi nie należy się miłość, nie zasługuje na nią? Jeśli ktoś przysięgał miłość do końca życia, nie może zostawić niewygodnego męża, kij z nim, i iść tam, gdzie przyjemnie i wygodnie." (źródło) "Dzieci, jeśli będą pouczone o co chodzi w chrześcijaństwie, będą podziwiały matkę za to że trwa przy tacie POMIMO WSZYSTKO, że miłość to nie polega na tym że jak mi źle to sie odwracam tyłkiem i idę w swoją stronę, tylko miłość to trwanie do końca, nawet w cierpieniu, tego uczy chrześcijaństwo." (źródło)

W Kościele rzadko kiedy usłyszymy, że maltretowane kobiety (czy mężowie, bo i tacy są) mają prawo do tego, by uciec od przemocy i chronić przed nią swoje dzieci. Przeciwnie - powszechnym (greckie słowo katholikos oznacza "powszechny") zjawiskiem jest parcie na zachowanie więzi sakramentalnej kosztem kolosalnego cierpienia uwikłanych w nią ludzi.
Propaganda ta posługuje się manipulacją zabarwieniem emocjonalnym używanych pojęć. To nie on-kat jest nieludzkim okrutnikiem, to ona-ofiara jest hedonistka, wygodnicka i niewierna przysiędze.
Za źródła takiej propagandy oficjalnie podawane są takie wartości jak jedność małżeństwa, wierność przysiędze, "świętość rodziny". Tymczasem jeśli człowiek jako osoba jest wartością, to rodzina nie jest czymś dobrym z założenia, ale tylko wtedy, gdy służy dobru należących do niej osób. WSZYSTKICH. A nie tylko realizacji potrzeb dominującego w niej osobnika, najsilniejszego fizycznie i/lub społecznie i/lub ekonomicznie, zwykle mężczyzny. To utrzymanie tej władzy jest celem takich przekazów.

Zaś wmawianie "Musisz dźwigać krzyż, który Bóg położył ci na ramiona" to szatanizm: tworzenie obrazu Boga, jest sadystą bezsensownie obciążającym i zobowiązującym człowieka do poddania się katu, Boga który stoi po stronie silnych i okrutnych:

"Bóg uważa za słuszne, że w objęciach lwa".

piątek, 28 stycznia 2011

Nauka: współczesna religia

W dawnych czasach najwyższym autorytetem, ostateczną instancją wyrokującą społeczeństw, był szaman, kapłan, mag. Później tę rolę przejął xiądz, papież. Teraz takim ostatecznym wyjaśniającym jest naukowiec. Sformułowanie "udowodnione naukowo" ma za zadanie zamknąć dyskusję. Ludzie chcą wiedzieć, nie wierzyć.

Rzecz w tym, że w światopogląd scjentystyczny trzeba wierzyć, jak w każdy inny. Trzeba wierzyć, że to co potrafi zmierzyć, zważyć i udowodnić nauka, jest ostatecznym wyjaśnieniem rzeczywistości.

Problem polega na tym, że różni naukowcy mówią różne rzeczy, podobnie jak co innego mówią xięża, co innego pastorzy, popi, rabini; nawet co innego mówią xięża (i aktywiści) tego samego wyznania.

Na przykład: Artur Sporniak dla katolickiego Tygodnika Powszechnego pisze ("Niezdany test Turinga"):


Homoseksualizm się odkrywa a nie wybiera (...). Choć naukowcom dotychczas nie udało się precyzyjnie wskazać mechanizmu tworzenia się takich skłonności (np. czy odpowiadają za nie konkretne geny; jakie znaczenie pełnią hormony oddziałujące w okresie prenatalnym; czy immunologiczna reakcja matki wpływa na późniejsze preferencje dziecka), z całą pewnością mają one podłoże biologiczne. Żadne badanie podważające wpływ wrodzonych czynników nie jest wstanie wyjaśnić dziedzicznych zależności, które ujawniają się w badaniach statystycznych (np. występowanie orientacji homoseksualnej w rodzinie tylko po linii matki). Badania wskazują także, że utrwalona z wiekiem orientacja jest najprawdopodobniej nieodwracalna. Nie trudno odgadnąć, że pytanie na temat skuteczności tzw. terapii reparatywnej (próbującej „odwrócić” skłonności) może być niezwykle życiowo ważne.

Zaś Grzegorz Górny z katolickiej Frondy ("Nikt nie rodzi się gejem"):

Homoseksualiści usiłują nam wmówić, że ich skłonność jest wrodzona. Chodzi im o to, aby postawić swoją orientację seksualną nie tylko poza wszelką krytyką, ale nawet poza jakąkolwiek dyskusją. Tymczasem nie potwierdzają tego żadne badania naukowe.

Jednym słowem: każdy wierzy w to co czuje, i tak dobiera sobie badania naukowe, żeby potwierdziły jego intuicje czy fobie. Taki Górny z Frondy też popełnia bez żenady rażące błędy metodologiczne - twierdząc, że skoro istnieją przypadki skutecznej "terapii reparatywnej" (pisałam o tym tu) to znaczy że wszyscy są w stanie się "wyleczyć" (vide powyżej tytuł jego artykułu) a zatem "powinni". Pomija zaś fakt że nawet ci którzy zgłaszają się na terapię nie zawsze osiągają jej zamierzony efekt, a "skutkiem ubocznym" tego "leczenia" bywają depresje i samobójstwa. Niemniej, Górny jest deontologicznie uczciwy - przyznaje, że gdyby homosexualizm był wrodzony, "wówczas sugestie pod adresem homoseksualistów, że mogą zmienić swój styl życia, byłyby równoznaczne z rasistowskimi apelami do czarnoskórych, żeby się wybielili." Zatem - aby pogodzić swoją homofobię z ze swym instynktem moralnym - musi, zaprzeczając logice, uwierzyć, że naukowcy się mylą; nieomylni są tylko ci od "terapii reparatywnej".

Znamienne jest stwierdzenie Artura Sporniaka (zdeklarowanego hetero, wbrew temu co twierdzi Górny, że to "lobby gejowskie" kolportuje takie poglądy): "Kościół gra w ryzykowną grę. Gra ostro, choć nie ma w ręku wszystkich kart. Te najważniejsze dzierży bowiem nauka." Chodzi o to, że jeśli nauka udowodni wrodzony charakter orientacji, doktryna Kościoła stanie się bezpodstawna. To mocne stwierdzenie. Swoją drogą, nauka bywała już podstawą dla zmiany doktryn. Chociażby rozwój genetyki który potwierdził niepowtarzalność istoty ludzkiej od chwili poczęcia stał się podstawą dla potępienia aborcji, in vitro oraz wszelkich działań wczesnoporonnych. W dawniejszych wiekach do embrionów nie przywiązywano takiej wagi, chociażby Akwinata twierdził że dusza wstępuje w 40stym (w męskie) lub 80 tym (w żeńskie) dniu od poczęcia.

Warto przeczytać oba artykuły - dla zobrazowania postaw. Text Sporniaka ("Niezdany test Turinga") przybliża też dramatyczną historię Alana Turinga, genialnego naukowca, twórcy komputerów (tak - nie czytalibyście tego teraz, gdyby nie on) i deszyfranta Enigmy, zaszczutego na śmierć za swą homosexualność przez wymiar sprawiedliwości Zjednoczonego Królestwa, któremu oddał nieocenione usługi swoim intelektem. "Do tej pory żaden program komputerowy nie przeszedł testu Turinga. Jeśli odniesiemy ten sprawdzian metaforycznie do człowieczeństwa, to w 1952 roku nie zdało go także społeczeństwo brytyjskie. To powinno być dla nas przestrogą."

środa, 26 stycznia 2011

Homosexualizm, konserwatyzm i inne izmy

Na początku było słowo? Język zdradza sposób myślenia? Mówimy "homosexualista", dając słowu sufix taki jak w wyrazach "faszysta", "komunista", "pacyfista" - jakby było to jakieś przekonanie, jakiś pogląd, przyjmowany dobrowolnie, intelektualnie. "Homosexualizm" - jak "konformizm", "katolicyzm", "weganizm", "nacjonalizm" - jakby chodziło o ideologię, którą się wybiera.

Przekaz w sformułowaniu "orientacja sexualna", obecność tego słowa "sex" w słowie "homosexualny" czy "heterosexualny" redukują - w sposób nieuprawniony - kwestię tego kogo się kocha, tylko do wymiaru erotycznego, jakby nie istniały inne warstwy w tych ludziach, w ich związkach. Najtrafniej ujęła to Judy Shepard, matka zamordowanego Matthew:

Dziś zdaję sobie sprawę, co jest jedną z największych barier akceptacji ludzi homosexualnych - szczególnie homosexualnych mężczyzn. Niektórzy ludzie myślą że w byciu gejem chodzi tylko o sex z osobą tej samej płci, a to jest ostatnia rzecz o której wielu ludzi chciałaby myśleć. Teraz, kiedy zaprzyjaźniłam się z tak wieloma homosexualnymi, uświadomiłam sobie fakt że w orientacji sexualnej, hetero czy homo, chodzi o coś więcej niż tylko o to z kim chodzi się do łóżka. Chodzi w nich o więzi. O relacje które są takie same jak wszystkie inne. Mogą być radosne i smutne, i czasami nieudane. Ale podobnie jak wielu ludziom, wzięło mi sporo czasu to zrozumieć.  

"The Meaning of Matthew. My son's murder in Laramie, and the World transformed", s. 62, podkreślenia moje


.

wtorek, 25 stycznia 2011

95% katolików, 95% hetero

Wypowiedź w dyskusji. Kolega katolik uzasadnia tezę że to homosexualni są winni temu że są wyrzucani poza nawias społeczeństwa przez hetero większość:
"To geje chcą się na siłę wyróżnić. Olimpiady dla gejów, restauracje dla gejów, hotele gejfriendly, kluby dla gejów, GayPride itp. Jak tak ma wyglądać budowa ich akceptacji w społeczeństwie, to sorki. Tak utrwala się właśnie podział."

Ta sama osoba przyznaje się również do swych bardzo negatywnych odczuć na widok pary jednopłciowej okazującej sobie czułość w miejscu publicznym. To duża niekonsekwencja chcieć jednocześnie, by nie było gej-klubów, gdzie takie pary mogłyby się przytulać do woli nie narażając na ten widok heteryków. I nie narażając się na dostanie w mordę od naszego tolerancyjnego społeczeństwa. Hotele gay-friendly nie będą zaś potrzebne dopiero wtedy, kiedy wszystkie hotele będą gay-friendly i nikt nigdzie nie będzie robił wstrętów dwóm panom biorącym wspólny pokój.

Tymczasem większość katolików nie ma już problemu z tym, że istnieją prawosławni i protestanci, a nawet spotykają się na wspólnych modlitwach i rozmowach. W mainstreamie jedynie słusznej religii nie słychać już oburzenia, że ktoś tu, chcąc się na siłę wyróżnić i utrwalić podział, zakłada sobie zbory czy cerkwie. Mimo że proporcje są podobne - i na gruncie religii, i orientacji mniejszości to zaledwie kilka procent w naszym kraju.

Ale mój kolega nie widzi nic zdrożnego w tym że istnieją, jak Polska długa i szeroka, stowarzyszenia katolickiej młodzieży, katolickich wychowawców, dziennikarzy, małżeństw, a nawet katolickich niepełnosprawnych, katolickich Polaków na Litwie, katolickich lekarzy i katolicko-polskich kolejarzy. O ile jestem w stanie zrozumieć, że można swoją młodość czy małżeństwo przeżywać po katolicku, to nie wiem jak można mniej lub bardziej katolicko prowadzić lokomotywę czy wycinać wyrostki robaczkowe. Niemniej, mamy wolność stowarzyszania się gwarantowaną konstytucją i kartą praw człowieka ONZ. Ludzie się gromadzą wokół wspólnych idei, wspólnego patrzenia na świat i niechże to robią, o ile nie narzucają innym ani swego towarzystwa, ani tychże idei. Tylko dlaczego przedstawiciele większości (heterycko-katolickiej) potępiają mniejszość (homo) za spotykanie się we własnym gronie, a nie mają nic przeciw "utrwalaniu podziałów" przez przedstawicieli własnej opcji? Czyżby widzieli źdźbło w oku brata, nie widząc belki we własnym?

niedziela, 23 stycznia 2011

Miłować Boga, miłować bliźniego

"Jeżeli nie miłujesz brata, którego widzisz, jakże możesz miłować Boga, którego nie widzisz?" (Pierwszy List św. Jana 4,20)

Kilka lat temu duńskie pismo opublikowało karykatury Mahometa. Jak można się było spodziewać, różni przywódcy i wierni muzułmańscy nawoływali do ukarania śmiercią autorów, do zamachów na ludność Danii, a także inne kraje Europy. Protestujący w Londynie nieśli hasła: Europo, twój 11 września nadejdzie, Masakra dla tych, którzy znieważają islam. W zamieszkach w krajach arabskich zginęło kilkadziesiąt osób, spalono kilkanaście kościołów. PiSowski wówczas polski rząd, gdy miał się wypowiedzieć w konflikcie między wolnością słowa a religią, stanął po stronie tej drugiej. Także z chrześcijańskich ambon grzmiano: czy nie ma już w Europie żadnych świętości??? Swoją drogą, autorzy karykatur chcieli zadrwić nie z samego Mahometa ale ze stosunku wyznawców do niego. Reakcja muzułmanów potwierdziła boleśnie ich tezę.

Patrząc na to, jak w imię szacunku dla bóstwa jego wyznawcy nawołują do zabijania ludzi, pomyślałam sobie że nie jest prawdą, że w Europie zatracono już szacunek dla wszelkich świętości. Jest takową świętością bowiem człowiek. W kulturze zachodniej - postchrześcijańskiej - już dawno przestano myśleć, że można pozbawić życia istotę ludzką po to, by wymusić na niej i innych okazywanie czci istocie boskiej, lub też pojmowanie tejże istoty w określony sposób. Innymi słowy, za wyznawanie nie tej co trzeba religii, za ateizm, za bluźnierstwo się w Europie nie zabija. To tu wytworzono taki szacunek dla człowieka z jego indywidualnością, że bardziej niż gdziekolwiek indziej przestrzega się tu praw człowieka: do życia, wolności, bezpieczeństwa, nietykalności cielesnej, równości, sprawiedliwego procesu, prywatności, wyboru miejsca życia, wolności myśli, sumienia, wyznania i wyrażania opinii. Nie mówię że w praktyce osiągnięto doskonałość, jest jeszcze dużo do zrobienia, ale nikt nie zrobił tu tak wiele jak społeczeństwa kultury postchrześcijańskiej, tak krytykowane, od zewnątrz, i wewnątrz, za bezbożność.

Podobnież Bóg stworzył człowieka na swój obraz a człowiek odpłacił mu tym samym. Czyli: religie wykreowały taki obraz Boga w którym Bóg jest kimś niezwykle próżnym, łakomym pochwał i uwielbień, pożądającym bogactw i okazałych budynków, kontrolującym i karzącym. Bóg, w którego ja byłabym w stanie uwierzyć emocjonalnie, może byłby smutny słysząc, że Stworzenie się z niego wyśmiewa, ale na pewno nie żądałby dlań śmierci. Bóg w którego mogłabym uwierzyć logicznie, gdyby potrzebował zabić człowieka za bluźnierstwo, ku przestrodze innym, sam by na niego śmierć pokazowo sprowadził, nie dając okazji wykazać się przetesteronizowanym wyznawcom. A Bóg, w którego wierzyłby Dziuny, po prostu nie potrzebuje wyznawców, nie stanowią mu ani modły ani świętokradztwa. Dziuny zresztą powiedziałby, że przypisywanie Bogu smutku, gniewu, czy jakichkolwiek potrzeb jest nieuprawnioną antropomorfizacją.


Obrońcy Allaha, podobnie zresztą jak wielu chrześcijan i wiernych innych wyznań, przypisują swojemu bóstwu własne motywy, wypisują je na sztandarach i pod nimi idą zabijać. Zasłaniając się Bogiem łatwiej się krzywdzi bliźniego, niż gdyby robić to z otwartą przyłbicą.

Ideolodzy religii tak naprawdę nie kochają Boga. Egocentryczni i pełni pychy, przypisują Bogu swoje własne cechy i poglądy, a potem oddają im hołd. Czyli czczą samych siebie. To miłość i afirmacja człowieka, nawet bardzo odmiennego od nas, jest miarą autentycznej miłości do Boga. Kto twierdzi, że kocha Boga, i uważa że w imię tej miłości można krzywdzić człowieka, w rzeczywistości kocha wyłącznie samego siebie.

piątek, 21 stycznia 2011

Wewnętrzna sprawa Chin

W komentarzach do mojego poprzedniego posta Vasquez przytoczyła artykuł napisany przez mieszkającą w UK Chinkę o tym, jak chińscy rodzice wychowują dzieci. Dla tych którzy nie chcą się przebijać przez anglojęzyczny text, w skrócie:
1. Rodzice "zachodni" bardzo się martwią o wiarę w siebie swych dzieci, więc chwalą sukcesy i nie koncentrują się na porażkach. Piątka minus to powód do pochwały. Dla chińskich rodziców wszystko poniżej piątki to tragedia i należy ćwiczyć tak długo aż dziecko będzie miało wyłącznie piątki. Autorka twierdzi że wynika to z wiary rodzica że dziecko da radę, zatem "nie ma mowy o niszczeniu wiary w siebie dziecka", nawet jeśli standardowym narzędziem wymuszania większego wysiłku jest nazywanie dziecka, "śmieciem", "głupim, bezwartościowym, niewdzięcznym" i "leniem".
2. "Chińskie dzieci mają obowiązek spędzić swe życie odpłacając swoim rodzicom [za ich starania] poprzez posłuszeństwo i dawanie im powodów do dumy." Zaś zachodni rodzice nie uważają, że "im się od dzieci należy wszystko". Mąż autorki mówi: "Dzieci nie wybierają rodziców. Nawet nie decydują się na to by przyszły na świat. Rodzice narzucają dzieciom życie, więc odpowiedzialnością rodziców jest zapewnić im byt. Dzieci nic nie są winne rodzicom. Ich obowiązkiem będą ich własne dzieci". [Pogląd, pod którym, jako matka, podpisuję się obiema rękami].
3. "Chińscy rodzice wierzą że wiedzą, co jest najlepsze dla ich dzieci i dlatego narzucają im swoje potrzeby i preferencje". To oni wybierają w czym mają się doskonalić ich dzieci i wymuszają na nich wielogodzinne codzienne ćwiczenia. Młodym natomiast nie wolno mieć chłopaka/dziewczyny, uczestniczyć w imprezach czy wyjazdach zakładających nocowanie poza domem, uczestniczyć w szkolnym teatrze jeśli nie jest to wola ich rodziców, oraz narzekać na te ograniczenia. Autorka twierdzi, że co prawda jej córki pozbawione są zabaw, ale jeśli na skutek ćwiczeń osiągną perfekcję w narzuconej im dziedzinie (tu: gra na fortepianie i skrzypcach) to odnajdą przyjemność w tymże graniu i inne przyjemności nie będą im potrzebne.
"Nie zrozumcie mnie źle. To nie tak że chińscy rodzice nie dbają o dzieci. Odwrotnie. Wszystko by dla nich poświęcili. To tylko kompletnie odwrotny model rodzicielstwa". "Każdy porządny rodzic chce zrobić co najlepsze dla swych dzieci. Chińscy rodzice mają tylko zupełnie inne pojęcie, jak to robić".


Czytam to wszystko ze zgrozą i obrzydzeniem i widzę, że dokładnie o tym śpiewa cytowany w poprzednim poście Clawfinger, tylko ubrane w gładkie słowa, nadające podejściu pozór cywilizowanego. Przecież cię kocham, dbam o ciebie, ileż ja poświęciłem, nie dyskutuj, rób co każę. Totalny horror.


Chińscy rodzice wymagają od dzieci by miały doskonałe oceny, a jeśli nie mają - oznacza to że dziecko nie starało się wystarczająco. Uważają że słuszną i skuteczną metodą na to jest zawstydzanie i karanie. Dzięki nabytym w takim wychowaniu umiejętnościom i "wierze w siebie" dzieci mają podobnież świetnie sobie radzić w życiu zawodowym.

A przecież krzywa Gaussa jest nieubłagana. Najlepszych jest niewielki odsetek, większość jest przeciętnych. Nie ma takiej możliwości by wszyscy byli najlepsi.  Logiczne, nie? Ale widać to jest Europejska logika, w Chinach najwyraźniej obowiązuje jakaś inna.

Nigdy nie przyjmowałam takiego założenia, że wszystkie kultury są równe. Nie dam się zwieść zatem gładkim słówkom o innym modelu i innych metodach dochodzenia do tego samego celu, bo nie każdy cel uświęca środki. Miarą wartości danej kultury jest dla mnie jej zdolność do kształtowania empatii, która jest podstawą etyki. Empatia i poszanowanie dla indywidualności i podmiotowości, których dziecko doświadcza w dzieciństwie, powodują że samo będzie empatyczne i szanujące. To stąd wynika postęp moralny w kulturze Zachodu, o którym już pisałam. Zaś zaprezentowana w artykule chińska socjalizacja wytwarza kulturę w której prawa człowieka są powszechnie łamane. W której nie ma miejsca na sprzeciw wobec takich zjawisk jak cenzura internetu, brak wolności religijnej, dzieciobójstwo dziewczynek oraz potomstwa mniejszości narodowych. "Brak tolerancji wobec jakiegokolwiek sprzeciwu wobec rządu. Grupy dysydentów są rutynowo aresztowane i więzione, często przez długi okres czasu i bez procesu." "Wolność zgromadzania się i stowarzyszania się jest niezwykle ograniczona."
"Chiński wymiar sprawiedliwości nie zna zasady domniemania niewinności ani niezawisłości sędziowskiej. Proces sądowy w Chinach nie jest rzetelny, nagminnie stosowane są w nim tortury jako środek dowodowy. Przepisy prawa karnego są niejasne. Władze często stosują przetrzymywanie więźniów bez procesu sądowego nawet do czterech lat. W chińskich więzieniach, obozach pracy przymusowej i aresztach administracyjnych nagminnie i za przyzwoleniem władz stosowane są tortury i inne formy nieludzkiego i poniżającego traktowania, zarówno w celu wymuszenia zeznań, jak i po skazaniu. W chińskich obozach pracy więźniowie zmuszani są do pracy niewolniczej, także przy produkcji towarów eksportowych, na której zarabia rząd i władze lokalne. Chiny są światowym liderem w zakresie stosowania kary śmierci..." 

czwartek, 20 stycznia 2011

Zarządzanie frustracją

Nie rób tego nie rób tamtego
nigdy nie odpowiadaj
nie mów z jedzeniem w ustach
po prostu bądź cicho kiedy mówią dorośli
nie jestem wredny jestem po prostu uczciwy
bo naprawdę dbam o ciebie
wiesz że cię kocham
więc zamknij mordę
masz po prostu robić to co każę
(Do what I say, Clawfinger)

Psychologia rozwojowa dawno już rozpoznała takie proste zjawisko, że dziecko traktowane autorytarnie, zmuszane do wykonywania nakazów i zakazów bez uzasadnień, dziecko którego rodzice nie zadają sobie trudu tłumaczenia mu dlaczego i po co warto lub nie warto robić tego czy tamtego, nabiera przeświadczenia, że rzeczywistością rządzą nie obiektywne zjawiska, prawa fizyki i psychiki, ale wola silniejszego. Takie dziecko będzie potem dążyć nie do życia w harmonii z otoczeniem, ale do zdobycia nad nim władzy, jako jedynej znanej mu metody zaspokojenia swoich potrzeb.


Poniosłem koszty żeby cię dobrze wychować
zrobiłem wszystko co w mej mocy
więc nie waż się kiedykolwiek mówić
że nigdy o ciebie nie dbałem
Jesteś za duży by płakać
jesteś za mały by wiedzieć
ale jak dorośniesz zrozumiesz
jesteś mój posiadam cię
patrz na mnie mówię do ciebie
nie mów do mnie takim tonem
zamknij pysk
masz po prostu robić to co mówię
(Do what I say, Clawfinger)

Myślę o tym, kiedy w różnych przekazach marketingowych co chwila natykam się na "zarządzanie". Zarządzać można teraz już wszystkim. Jakością, zasobami ludzkimi... Jest zarządzanie różnorodnością, zarządzanie zmianą, zarządzanie konfliktem, nawet zarządzanie kryzysem. W jaki target utrafia ten przekaz? Kogo tak kusi to słodkie słowo? Młodych gniewnych w krawatach, których podmiotowości rodzice nie szanowali, którzy byli pomiatani i upokorzeni w dzieciństwie, więc teraz chcą sami pomiatać i upokarzać? Jaki rodzaj ludzi pcha się na stołki w urzędach i korporacjach???


... Jeśli cię kiedykolwiek uderzyłem
to dlatego że musiałem
zrobiłeś źle i zasługujesz na karę
musisz zapłacić
... Ciesz się tym co masz
nie mów że jesteś samotny
powinieneś się cieszyć że masz dom
patrz mi w oczy, musisz zrozumieć
ustanawiam zasady dla twojego dobra
musisz robić to co mówię
(Do what I say, Clawfinger)


Ten mały chłopiec w piosence Clawfinger powtarza zatem w refrenie: "Kiedy dorosnę, przyjdzie dzień, kiedy wszyscy będą musieli robić to co ja każę. Po mojemu".

when i grow up there will be a day
when everybody has to do what i say
when i grow up there will be a day
when everybody has to do it my way