Słońce patrzy na mnie, niczym złota źrenica w wielkiej tęczówce błękitnego nieba. Magnolie rozbłysły liliowymi płomykami pąków, jakby zstąpiło na nie na raz kilkuset Duchów Świętych. Płomyki w dwa dni rozwinęły się w różową pianę, i gdyby nawet wylazła z niej goła Wenus, nie byłoby już piękniej.
W parkach forsycje śmieją się tysiącami złotych kwiatków, uginają się oblepione nimi ponad wytrzymałość. Słońce podświetla od góry świeżozielone noworodki liści.
O zmierzchu błękit ciemnieje, by tym świetliściej widać było na nim cieniutki nowik wokół grafitowej Ciemnej Strony.
W mieście pełno motocykli. Szerszenią kanionami ulic, rozczapierzając czułki kierownic i lusterek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz