W naszym kraju bałwochwalstwo idei rodziny jest tak głęboko zakorzenione, że nawet lekarzy pierwszego kontaktu (podstawowej opieki zdrowotnej) nazywa się lekarzami rodzinnymi, mimo że wcale nie ma obowiązku by cała rodzina przypisana była do tego samego lekarza, ani nie ma żadnych przeciwwskazań by leczyli się u nich ludzie stanu wolnego, nie wchodzący w skład żadnej rodziny. Co więcej, najzapamiętalszy singiel również ma swojego lekarza "rodzinnego" (!)
Reliktem czasów zamierzchłych jest w ogóle pokutujące, także w systemie prawnym, przeświadczenie że więzi rodzinne to te najsilniejsze. W PRLu nie można było dostać paszportu jeśli miało się krewnych za granicą. Obowiązek przekazania spadku biologicznym krewnym, choćby się z nimi nie miało nic wspólnego, spłacania długów po ojcu, którego się nawet nie znało, czy założenie, że ci z którymi się mieszka mogą odbierać twoje listy polecone, to tylko kilka absurdów wygenerowanych przez ten pogląd. Przecież najsilniejsze nienawiści są często między żoną a mężem, bo się zdradzają lub nie dogadują, między braćmi walczącymi o spadek, między rodzicami i dorosłymi już dziećmi, bo nie spełniły oczekiwań, bo skrzywili lub skrzywdzili wychowując. Para będąca formalnie ze sobą może być w trakcie sprawy rozwodowej, a w świetle prawa ma nadal taki sam status jak zakochane gołąbki w czasie miesiąca miodowego.
W naszych czasach relacje międzyludzkie, podobnie jak religia, to nie jest już coś, co się dziedziczy, do czego jest się przypisanym urodzeniem, ale coś co się wybiera, otaczając się ludźmi z którymi czuje się wspólnotę wartości i poglądów, albo chociażby zainteresowań. Więzi takie, nie obciążone powinnościami i przymusem naginania się do nich, są często bardziej szczere, trwałe i zdrowe niż te narzucone nam przypadkiem loterii genetycznej.
Więzi "nierodzinne", choćby nie wiem jak bliskie, nie mają znaczenia dla instytucji państwowych. Nie można na ich podstawie domagać się udzielenia informacji lub odmówić składania zeznań. Żeby zgłosić zaginięcie na policji, musi tam się wybrać krewny, nie może tego zrobić np. kohabitant(ka) zaginionego. Albo ta zasrana medycyna... Parę miesięcy temu wydarzyła się traumatyczna sytuacja: mój przyjaciel umiłowany miał wypadek u nas w biurze. Do karetki mnie nie zabrali, na własną rękę dostałam się do szpitala, na ostrym dyżurze na oddziale ratunkowym na szczęście nikt o nic nie pytał, ale gdyby, to wcale nie miałam prawa z nim tam być. Bo nie jestem "rodziną". A naprawdę, niewielu jest ludzi którzy znaczą dla mnie równie wiele co ten człowiek, tak samo ja jestem jedną z najbliższych mu osób. A dla prawa i instytucji jesteśmy dla siebie po prostu nikim. Przyjaźń nie ma osobowości prawnej.
System nie jest doskonały (jak każde prawo jest pewnym uproszczeniem w stosunku do rzeczywistości), a chodzi o eliminację możliwości dowiedzenia się o przez osoby postronne o stan zdrowia itp. Parę doświadczeń ze służbą zdrowia miałem, nikt mi w papiery nie zaglądał - albo konkubinat jest uznawany, albo prawo jest z gatunku martwych.
OdpowiedzUsuńRaczej: dowolnych. Wszystko zależy od dobrej woli funkcjonariusza instytucji. Obywatel jest na jego łasce, lub niełasce.
OdpowiedzUsuń- Jestem jego przyjaciółką! - powiedział konkubent niedotruwszy ofiary (i bardzo tego żałując) - na pytanie sanitariusza, kim właściwie jest.
OdpowiedzUsuń- A to w porządku! Może pan pojechać z chorą do szpitala - naszą karetką... I kondukt ruszył. Za nimi - oczywiście też na sygnale - posuwał się czarny majestatyczny wóz - "łowców skór".
To tyle tytułem pierwszych refleksji na temat palety szarych odcieni sformalizowanych lub niesformalizowanych związków obywatela z prawnymi aspektami systemu...
Wasz Ziutek - Zbędny dla Regionu
"To moja teściowa!" powiedziała synowa ... a dalej jak wyżej
OdpowiedzUsuńNie do końca jest tak jak piszesz Pacyfko. Podzielam Twoje przekonanie, że np. dziedziczenie długów krewnych to paranoja, ale z drugiej strony nie uważałbym za paranoję faktu dziedziczenia przez potomstwo spadku po ojcu, którego się nawet nie znało. W ogóle "dziedziczenie" to dziedzina wymagająca pewnej performatywności - inaczej jak to załatwić? Przekonując sąd, że było się lepszym przyjacielem matki niż np. mąż czy dziecko?
OdpowiedzUsuń"Przyjaźń" jednak jakoś istnieje w strukturach prawa: osoby pozostające we wspólnym pożyciu tak samo jak np. rozwiedzeni małżonkowie są zwolnieni z obowiązku składania zeznań przeciwko drugiej osobie. Podobnych konstrukcji jak sądzę można się dopatrzyć w prawie określającym warunki zasiedzenia.
Przyznam jednak, że to co napisałaś niżej brzmi nieco złowieszczo: Więzi takie, nie obciążone powinnościami i przymusem naginania się do nich, są często bardziej szczere, trwałe i zdrowe niż te narzucone nam przypadkiem loterii genetycznej. Osobiście uważam, że związek to w zasadzie nic ponad wewnętrzne przekonanie o potrzebie obciążenia się powinnościami.
Rybo, pamiętaj że ja piszę tu o przyjaźni, nie tylko o konkubinacie. Nie trzeba z kimś mieszkać, żeby go kochać.
OdpowiedzUsuńA co do powinności. Uważam że nieetycznym jest obciążanie kogokolwiek konsekwencjami decyzji, w których podejmowaniu nie brał udziału. Dlatego czuję się zobowiązana do różnych rzeczy wobec męża, którego wybrałam, i syna, którego sprowadziłam na świat, i przyjaciela, z którym dobrowolnie się związałam, a nie uważam, by mój brat i syn mieli wobec mnie jakieś powinności. Brata nie pytano, czy chce mieć siostrę, dziecka nie pytano, czy chce się narodzić.
Aha i pamiętaj że po ojcu którego się nie znało, można odziedziczyć nie spadek, a długi. Znam takie przypadki osobiście. A od nieosobistych roi się na necie, na przykład: 80 tys. długu po ojcu
OdpowiedzUsuńPrecyzując: po ojcu którego się nie znało lepiej jest dziedziczyć efekty trafnych posunięć ekonomicznych. :)
OdpowiedzUsuńJak jednak taka sytuacja ma się do nieobecności sformalizowanego pojęcia przyjaźni w prawodawstwie? I dalej: jak wyobrażasz sobie mechanizm nadający przyjaźni konsekwencje prawne. Jaki rodzaj deklaracji miałby temu towarzyszyć?
I jeszcze dalej: czy ustawienie "chcianej i wybranej" przyjaźni w kontrze do stosunków rodzinnych (będących wynikiem przypadkiem loterii genetycznej) jest na pewno OK?
Pacyfko! Ze zdania, które napisałaś wynika, że związki bardziej szczere, trwałe i zdrowe są związki nie obciążone powinnościami i przymusem naginania się do nich. Nie sądzę, aby tak było, tak samo jak nie sądzę, żeby na jakość relacji dziecko - rodzic fakt, że dziecka nie pytano, czy chce się narodzić miał jakiś wpływ. Myślę, że rzecz jedynie w poczuciu potrzeby obciążenia się powinnościami, przez każdą ze stron w stopniu odpowiadającym ich możliwościom i potrzebom (w takim kontekście uważam, że to rodzice powinni zasłużyć na szacunek wychowywanych dzieci).
Nie byłem pewny, ale nawet w komentarzu w linkowanym artykule o 80k zł jest to napisane, że jest prosty sposób na niedziedziczenie długów - wystarczy po zawiadomieniu o śmierci osoby bliskiej, po której się dziedziczy, odmówić przyjęcia spadku. I tyle.
OdpowiedzUsuńPowiadomione o śmierci były, przepisy spadkowe są jawne. Jak widać nawet nie musiały jechać na rozprawę, wystarczyło iść do notariusza.
Rozie, chodzi mi nie o kejs, ale o zasadę. To że dziedziczysz to difolt, a żeby nie dziedziczyć, trzeba coś oświadczać. Powinno być odwrotnie. Nie oświadczam - nie dziedziczę. NIC O NAS BEZ NAS.
OdpowiedzUsuńNawet jeśli te kobiety się wybronią - to kto im odda stracony na to czas i nerwy? To nie one powinny udowadniać że nie są wielbłądem, ale system powinien im udowadniać że są.
Wszakże zawsze istnieje możliwość że do dzieci nie dotrze informacja o śmierci rodzica, zwłaszcza jeśli ten zerwał kontakty i wyjechał gdzieś za morza 20 lat wcześniej.
Rybo, przyznam szczerze, ja nie mam konkretnych pomysłów na regulacje prawne o które pytasz. Zauważam tylko absurdalne sytuacje, które generuje obecny system, jego nienadążanie za zmianami w świecie.
OdpowiedzUsuńCo do jakości relacji fakultatywnych i obligatoryjnych: nie mówię, że zawsze tak jest że te pierwsze są lepsze od tych drugich. Wszak użyłam tam istotnego słowa "często", nie podejmując się wyrokować, czy zjawisko dotyczy to jedynie znaczącego odsetka, czy większości takich relacji. Znam toxyczne przyjaźnie i bardzo zdrowe miłości w rodzinach. Niemniej, w moim partykularnym doświadczeniu, obie ww. sytuacje należą do mniejszości w swym zakresie.
I tak i nie. przy spadkach są możliwości aby albo nic nie dziedziczyć, albo w razie czego odpowiadać za długi tylko do wysokości majątku który się faktycznie dostało. Tu raczej widzę problem w braku świadomości, że trzeba się poradzić kogoś kto wie lepiej. I oklepanego tematu dostępu do pomocy prawnej w PL.
OdpowiedzUsuńA prawo pięknie uznaje związki nieformalne - w zakresie podatków :)
Co do wyższości związków opartych na przyjaźni (wyborze) nad związkami opartymi na genach - też uważam, że przyjaciele nas tak nie zawodzą jak rodzina. Ale gdyby prawnie uregulować wzajemne obowiązki (bo bardziej chodzi tu o obowiązki niż przywileje, a nie można ich rozdzielać) między przyjaciółmi, to by się okazało, że tych przyjaciół mogłoby nie być...
z przyjacielskim pozdrowieniem :)
Ama
Masz rację Amo :-) Albo pojawiłby się kontrkulturowy ruch "my nie rejestrujemy i przyjaźnimy się na kocią łapę". ;-)
OdpowiedzUsuńAha, Rybo, uwielbiam tę twoją hiperinteligentno-złośliwą precyzję lexykalną: "po ojcu którego się nie znało lepiej jest dziedziczyć efekty trafnych posunięć ekonomicznych" - hehehe. Tak sobie myślę, że jeśli był to ojciec, który swe dziecię wystawił do wiatru, płodząc i porzucając, to może taki spadek byłby formą zadośćuczynienia. Ale jeśli był to bezdzietnie zmarły wuj, to wolałabym, jako ewentualna takiego siostrzenica (bo nie wiem, ilu mam wujów, o których nie wiem), żeby spadek po nim otrzymała jego wieloletnia konkubentka, lub konkubent, a nie ja. Dostać coś darmo, to demoralizuje.
OdpowiedzUsuńPrzyjaźń nie ma osobowości prawnej, ale my i tak bardzo chętnie żyjemy "po polsku". Bo cóż innego znaczy np. duński idiom: "at leve på polsk"? Precyzyjnie oznacza - życie w wolnym związku, bez ślubu. Czego i Wam życzę w noworocznym orędziu...
OdpowiedzUsuńkoteg :)
Cóż, default ma dobre uzasadnienie - większość chce (chciała) dziedziczyć.
OdpowiedzUsuńTe kobiety mają sytuację na własne życzenie - wystarczyło odnieść się do zawiadomienia o śmierci ojca, więc nie ma co nad nimi rozpaczać.
Jeśli informacja nie dotrze, to jest inna sytuacja i AFAIK wtedy nie dziedziczą. Niebezpieczna jest tylko sytuacja, gdzie otrzymujesz informację o śmierci osoby, po której dziedziczysz (znaczy: wezwanie na sprawę spadkową) i ignorujesz ją.
Oczywiście, że jest nad czym rozpaczać, Rozie. I nie tylko z tego powodu że miały słaby start bo się wychowywały bez ojca. To takie łatwe machnąć ręką i powiedzieć, są durne, same sobie winne, lecimy dalej z naszym koxem.
OdpowiedzUsuńPrawo jest skonstruowane tak żeby zarabiali na tym prawnicy, xięgowi, i urzędnicy biorący łapówki i dowalający kary. Nie dla obywatela. A dla kogo powinno być? Dla całego społeczeństwa czy dla korporacji i grup interesów?
Pacyfko! To nie złośliwość - miałem na myśli dokładnie taką sytuację, o jakiej sama wspomniałaś: spadek po "nieznanym" rodzicu staje się w jakiejś mierze formą zadośćuczynienia. Nic więcej.
OdpowiedzUsuń"Przyjaźń" pewnie dało by się jakoś "uprawomocnić" - to przecież w zasadzie kwestia jakiejś formy dwustronnej deklaracji. Obawiam się jednak, że wtedy "papierowi przyjaciele" stali by się postaciami równie widocznymi, co kiepscy ojcowie i matki.
Akurat ten przykład, który podajesz totalnie nie pasuje do prawa dla księgowych, urzędników itp. (że prawo, zwł. polskie jest zbyt skomplikowane, szczególnie na poziomie powszechnego użycia, to się zgodzę). To klasyczny przykład prawa tworzonego pod najczęstszy (kiedyś?) przypadek. Gdzie osoba, po której się dziedziczy jest znana dziedziczącemu i jest chęć dziedziczenia. I wystarczyłoby w tej kwestii (ogólnie podstawy prawa) w szkole (średniej, WoS itp.przysposobienia do życia w rodzinie) uczyć.
OdpowiedzUsuńI ogólnie co proponujesz innego w kwestii dziedziczenia? Liczba kombinacji jest nie tylko skończona, ale i nikła. Brak dziedziczenia z defaultu? Nic to nie zmieni, bo zamiast bidulek, które odziedziczyły dług będą inne bidulki, które nie odziedziczyły majątku, bo nie wyraziły w jakimś tam terminie chęci dziedziczenia? Brak terminu na podjęcie decyzji i rozpacz, że po 10 latach majątek inflacja zjadła (zamiast odsetki narosły)? Likwidację dziedziczenia w ogóle?
Ja bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że Pacyfka nie zamierza jednak dziedziczyć po swoim przyjacielu, którego odwiozła do szpitala (nawet jeśli łowcy skór zadziałają skutecznie)... Chyba, że faktycznie jestem tępy i nie potrafię czytać postów.Dyskusja jest zatem bezprzedmiotowa i nie na temat.
OdpowiedzUsuńZiutek