Zapraszam również na mój blog motocyklowy

Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/

środa, 29 grudnia 2010

Rządzą nami trumny

Zawsze była mi obca duma z czegoś, na co nie zapracowaliśmy, co nie zależało od naszej woli, ale jedynie loterii urodzeniowej: "bycia białym", "bycia Polakiem", "bycia szlachcicem", bycia dzieckiem bogatych rodziców.
Tymczasem Polak-Katolik oznajmił mi ostatnio z dumą: "Należę do Rodziny Katyńskiej. Najstarszy brat mojej mamy zginął w Katyniu. Jest na liście. Wywieźli go, bo był policjantem przed wojną".
Czyli to taka pycha Schoedingera. Póki nie wiedział - był zwykłym człowiekiem. Teraz wie i jest kimś wielkim - ciotecznym wnukiem nieznanego mu kogoś zastrzelonego przez Sowietów na wiele lat przed jego narodzeniem.
Zresztą, co dla naszego Polaka-Katolika oznacza bycie Polakiem? Nienawiść do Ruskich, Niemców i Żydów. Bo oni nasze dzieci przywiązywali do maszyn oblężniczych pod Głogowem. Bo łagry i lagry. Bo zabili Pana Jezusa. (Żyda).

Rządzą nami trumny.


.

wtorek, 28 grudnia 2010

Wbiję ci wiarę w tyłek kijem

Ja rozumiem, każdy ma swoją wrażliwość i prawo do niej. Aż po granice absurdu. Ale czy poza granice etyki?

Środowiska katolickie, sam episkopat, poświęcają niewiarygodne ilości energii sprawie ochrony embrionów. Walka z in vitro i aborcją w imię ochrony kilkunastokomórkowych istot, nieświadomych i nieczujących, ale - jak twierdzą - będących ludźmi z pełnią praw, prowadzona jest także na płaszczyźnie polityczno-ustawodawczej. Wyznawcy tych poglądów mają do nich prawo i mają też prawo do działania na rzecz ochrony tych, którzy "nie mając głosu, sami się bronić nie mogą".

Te same środowiska, ten sam episkopat, wypowiadają się zarazem przeciwko ochronie dzieci, które jako i ryby głosu nie mają - dzieci już urodzonych. Krytykując nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, biskupi twierdzą, że przepisy zakazujące bicia dzieci, poniżania ich, krytykowania (w tym krytykowania zachowań sexualnych), "narusza wolność jednostki i autonomię rodziny" oraz w "prawo rodziców do wychowania dzieci według wyznawanych zasad", które nazywają "niezbywalną wartością".

Jakiej "jednostki" wolność jest tu zagrożona? Wolność maltretowanego dziecka? Nie, wolność maltretującego rodzica. "Autonomia rodziny" jest tak wysoką wartością, że w jej obronie można tolerować przemoc wobec słabszych osób rodzinę tworzących. Czyli o co tu chodzi? O patriarchalną władzę. Polska Federacja Ruchów Obrony Życia, czyli antyaborcjoniści, piszą w swoim proteście, że to "Utrudnianie wychowania dzieci poprzez obniżanie rangi władzy rodzicielskiej". Wreszcie nazwali zatem sprawę po imieniu. Wolą, by prawo nie chroniło słabszych, bo wtedy agresywni tatusiowie bez przeszkód sobie swoją dominację wyegzekwują, paskiem i kijem.

Biskupi i katoliccy działacze twierdzą, że wypowiadają się w obronie "dobra rodziny". Pytanie tylko - jakiej? Rodziny dobrze funkcjonującej bronić nie muszą. Tam wszystko odbywa się bowiem tak, jak powinno, i nikt nie będzie tam musiał interweniować. Oni są za zachowaniem status quo w rodzinach, w których "dobro rodziny" jest równoznaczne z interesem najsilniejszego w niej osobnika - patriarchy. "Państwo to ja"; "rodzina" to wola i władza ojca. Dlatego próba ograniczenia tej władzy tak ich niepokoi.

"Rodzina jest wartością", twierdzą, ale gdyby naprawdę tak myśleli, to nie przyszłoby im do głowy protestować przeciwko ustawie przeciwdziałającej przemocy. Bo przemoc to najgorsze zło jakie istnieje wśród ludzi. Zwłaszcza wśród ludzi bliskich, zwłaszcza w rodzinie. Ich jednak bardziej przeraża to, że ktoś mógłby nie być pod kontrolą. Zachowywać się nie tak, jak to oni określili w przykazaniach i przepisach. Może nawet myśleć samodzielnie. Ich nie brzydzi przemoc i okrucieństwo. Ich przeraża wolność.

Wolność, w imieniu której pozornie występują. "Wolność jednostki". Tak jakby dziecko, nastolatek nie był jednostką. Jednostką, dodajmy, praktycznie wobec rodziców bezbronną: słabszą fizycznie, zależną ekonomicznie.

Ten strach przed tym, by dzieci posiadały prawa, nie wprost wyraził bp Stefanek w rozmowie dla Radia Maryja: "młodociani członkowie rodziny mogą zgłaszać swoje roszczenia wobec rodziców, prosząc o interwencję pracownika socjalnego." Co za kapryśni gówniarze, mają czelność chcieć żeby ich nie bito i nie poniżano. Biskupa przeraża możliwość zaniku patriarchatu: "Ustawa zatem próbuje wpłynąć na zmianę relacji międzyludzkich, a co za tym idzie - usiłuje wprowadzić nowy ład cywilizacyjny, dodajmy: bardzo niebezpieczny, burzący elementarne zasady życia społecznego." Jednym słowem - podstawową zasadą wspólnot międzyludzkich jest dla biskupa władza, kontrola i nieograniczana przemoc fizyczna i psychiczna silnych, zazwyczaj mężczyzn, nad słabszymi, zazwyczaj kobietami i dziećmi.

Bp. Stefanek: "Jeżeli relacje międzyludzkie w rodzinie będą się opierać wyłącznie na podejrzliwości, chęci dominowania, na wysuwaniu najrozmaitszych żądań, to cóż to będzie za społeczeństwo?" Zarazem "chęć dominowania" i "wysuwanie żądań" jest okay jeśli robią to rodzice: zdaniem wspomnianych antyaborcjonistów ustawa to "tworzenie przepisów służących zmniejszeniu ich [rodziców] wpływu na dzieci [= "chęć dominowania"], zgodnie z którymi niemal wszystkie ich oczekiwania [="wysuwane żądania"] będą mogły być zakwestionowane jako mogące spowodować problemy psychiczne czy poniżanie dziecka".

Czy oni się boją, że dziecko nie zmuszone do posłuszeństwa, nie złamane w swym poczuciu podmiotowości przez przemoc i poniżenie, nie przejmie ich jedynie słusznej religii? Albo owszem, będzie wierzyć, ale myśleć samodzielnie i kwestionować władzę i nieomylność hierarchii?

Ale oficjalnie, to opowiadają, że "Rodzina jest wspólnotą życia i miłości, opartą na wyborze serca, rozbudowywaną przez przyjęcie dzieci, ich wychowanie i wzajemną ofiarną miłość." (bp Stefanek) Tak jakby nie było rodzin, w których dzieci są bite, doprowadzane do chorób psychicznych, kalectwa lub śmierci. Skąd w nich ta ślepota na rzeczywistość? Czy to nadmierny idealizm? Czy to po prostu żądza władzy, władzy, władzy???

piątek, 24 grudnia 2010

"...czas masowych egzekucji..."

Coś się chyba jednak zmienia.
Dwadzieścia lat temu wszyscy ze mnie kpili. A wczoraj w Trójce reportaż o weganach - opowiadają, jak odkryli, że to co jedzą jest zabitym zwierzęciem, jaka była reakcja rodziny i otoczenia. A w blokach reklamowych spot "Karp z lodu" (posłuchaj).
Wierzę, że empatii będzie coraz więcej. Że sto lat temu wyśmiewano się z postulatorów praw dzieci, dwieście lat temu zwolenników praw wyborczych kobiet (m. in. Adama Mickiewicza) nazywano wariatami, trzysta lat temu nieliczni uważali czarnoskórych za ludzi takich jak i biali. Teraz - to społeczne difolty.
Oby za sto lat taką oczywistością stało się włączenie do kręgu empatii także zwierząt.

środa, 22 grudnia 2010

Umarła świnia, niech żyje świnia!

Ludzie to stworzenia których nie jestem w stanie zrozumieć.


Zabijają na przykład raki, i robią to w bestialski sposób, gotując je żywcem we wrzątku. A potem zjadają. A potem stawiają im pomniki. Jak ten w Ińsku, nad jeziorem, nad którym wczasowałam się w dzieciństwie. Wtedy moi wujowie łapali raki i gotowali je. Trafiłam tam, po 20 latach, w czasie jednej z moich motocyklowych wypraw.
Tadeusz Różewicz pisał, w wierszu "Świniobicie":
jakże te niewinne stworzenia
cierpią w przeczuciu śmierci (...)
więzione dla szlachtuza
często umierają na zawał serca
"świniobicie" łączy się w naszym
kraju z narodzinami i śmiercią
z chrztem pogrzebem
a nawet pierwszą komunią
czytałem w "Polityce" artykuł
o przeszczepianiu serca świni
młodemu człowiekowi
- Dlaczego zdecydował się pan
akurat na serce świni?
- pyta dziennikarz -
Ze względu na najodpowiedniejsze rozmiary
- odpowiada doc. Zbigniew Religa (...)
niech żyją wszystkie świnie
zjedzone przez ludzkość
od stworzenia świata!
ileż świńskich serc nerek
ileż świńskich nóżek
zostanie przeszczepionych
do końca XX wieku
jako moralista pytam
czy znajdzie się choć jeden
człowiek, który chorej świni
odda swoje serce mózg
lub nerkę
kiedy ludzkość dojrzeje
do takiej miłości
aby powiedzieć
siostro moja świnio
kiedy wystawimy w Genewie
przed siedzibą narodów zjednoczonych pomnik
świni z prosiętami
Konkurs na pomnik świni
"uważam za otwarty"

No i w moim Ueckerműnde jest taki pomnik - na placu zwanym Świńskim Targiem.


W moim Wrocławiu, w ulicy Stare Jatki, jak głosi tablica, pomnik ku czci zwierząt rzeźnych wystawili "konsumenci".


Tak się zastanawiam: czy ukrzyżowanie Jezusa, a potem wieszanie sobie w mieszkaniach miniaturki nie jest podobne w klimacie?
Stawiamy te pomniki i co? I nic. Hekatomba trwa. Dezerter śpiewał w 1987 roku, i przez ponad 20 lat niewiele się zmieniło:

Niedługo znowu święta
Zabijemy świnię, bo Bóg się rodzi
A jak już się urodzi
To nas oswobodzi


________________________________________________________

piątek, 3 grudnia 2010

Odmienne stany świadomości

Rozsmarowuje mnie po szorstkiej powierzchni rzeczywistości bezlitośnie jak brzytwa Ockhama.
Posłuchajcie:



Słucham tej tu oto muzyki z Incepcji chodząc po mieście. Extaza. Warto było dożyć 2010 roku, żeby to przeżyć.

sobota, 27 listopada 2010

Coś dobrego wreszcie dzieje się w tym mieście...


Po przebranżowieniu Fanaberii długo brakowało mi w okolicy takiego pięknego miejsca, i oto jest. Secesja Cafe. Wystrój równie piękny jak w Teinie, aczkolwiek całkiem inny klimat, wyrafinowane słodkości, przemiła i elastyczna ekipa (gdy zapytywałam o wegetariański naleśnik, a nie mieli żadnego w menu, po prostu go dla mnie wymyślili z tego, co mieli na kuchni). No i czekolada na gorąco. Obłędna. Od kiedy jej spróbowałam, nie piję mojego ulubionego napoju nigdzie indziej - bo żadna czekolada którą próbowałam w Polsce nie może się równać z tą z Secesji. Oprócz klasycznej mlecznej, ciemnej i białej mają tam jeszcze takie wynalazki jak miodowa, pomarańczowa i limonkowa. Uwaga - ja nie mówię o czekoladzie z dosypanymi dodatkami czy syropkiem. Pomarańczowa jest naprawdę pomarańczowa. Limonkowa jest zielona, co widać na zdjęciu.

www.secesjacafe.com.pl
Aleja Papieża 19.

piątek, 19 listopada 2010

Świadom praw i obowiązków...

W ramach zachowywania higieny psychicznej w okresie przedwyborczym nie słucham radia i nie czytam serwisów informacyjnych. Ostatnio jednakowoż gdy robiłam jakieś jedzenie Dziuny włączył radio i zaraz zaczęły się spoty. Pierwsza w bloku była reklama partii której nazwa nie padła na początku. Zaczęło się od razu od haseł. "Mam prawo do mieszkań. Mam prawo do dróg. Mam prawo do przedszkoli..." tych praw było tam z kilkanaście więc nie zapamiętałam wszystkich.

Żyję już zbyt długo na tym świecie by wiedzieć, jak należy słuchać tego co mówią politycy. Kiedy ogłaszają swoje programy, z reguły wcale nie chcą robić tego, co obiecują, albo chcą, ale nie wiedzą jak. Ich słowa najlepiej odczytywać poprzez poetykę odbioru. Czyli: "jaki rodzaj ludzi zagłosuje na mnie, jeśli będę mówił takie rzeczy".

Jaki zatem obraz obywatela-wyborcy wyłania się z powyższego spotu? To osoba która najchętniej usiadłaby na tyłku i czekała, aż się jej poda na tacy wszystko, co potrzebne do życia. Spot nie mówi, skąd miałyby się wziąć te drogi, mieszkania i przedszkola. A każdy kto ma chociaż odrobinę oleju w głowie, wie że aby coś zaistniało, trzeba to stworzyć, wypracować. Ktoś musi kłaść cegły czy asfalt, a ktoś inny w tym czasie w inny sposób pracować na ziemniaki dla budowlańca. Nawet jeśli drogę buduje państwo, to z podatków, czyli z zarobków obywateli. Aczkolwiek, ten aspekt w spocie wcale nie jest poruszony. Nadawca zatem kieruje swój przekaz do osób o potencjale intelektualnym na tyle ograniczonym żeby nie rozumiały tego mechanizmu. Do osób na tyle infantylnych żeby traktowały państwo podobnie jak w dzieciństwie tatę, który dysponuje nieograniczonymi (z punktu widzenia dziecka) zasobami finansowymi które nie wiadomo skąd się biorą, a zaspokajanie potrzeb może się odbyć wyłącznie na drodze naprzykrzania się tatusiowi wystarczająco długiego, by dla świętego spokoju sięgnął po portfel.
Państwo kierowane przez ludzi, którzy nagrywają takie spoty, robi dokładnie tak samo. Tylko że sięga do portfeli naszych - uczciwie pracujących obywateli. I daje dzieciom - osobnikom o podobnej jak u dzieci inteligencji, produktywności i odpowiedzialności - którzy zagłosują na nich w następnych wyborach.

Na koniec spotu padła nazwa partii będącej jego autorem. Nie udało się im mnie zaskoczyć - wiedziałam to od pierwszego zdania tej litanii pobożnych życzeń. Czy raczej roszczeń. Słowo, które powtarzało się w każdym zdaniu, występuje też w nazwie tej partii. Jak dotąd ugrupowanie to symulowało, że chodzi o inne znaczenie tego wyrazu - o przepisy, zasady. Wreszcie się okazało że celem jest domaganie się od jednych by pracowali na to, co innym się wydaje, że im się należy.

Partia, która by powiedziała: "Mamy obowiązek pracować, aby powstały przedszkola, drogi i mieszkania" nie ma jednakowoż szans w kraju, w którym pracę traktuje się jak karę i krzywdę (na co wskazuje cała powiązana frazeologia; te "dni wolne od pracy", te "wynagrodzenia"; nawet utrata pracy to "zwolnienie"!). Niewielu tu jest takich, którzy rozumieją, że nie należy pytać, co kraj może zrobić dla ciebie. Lecz pytać, co ty możesz zrobić dla siebie. Zarobić na swoje mieszkanie. Zarobić na lekarza. Zarobić na podatki z których zbudują ci przedszkole i drogę. To z pracy bierze się dobrobyt. Jakie oczywiste. Dla mnie.

czwartek, 18 listopada 2010

Być-W-Drodze

Są dwa rodzaje podejścia do przemieszczania się. Dla jednych jest ono straconym czasem, zużytym na to by dostać się z miejsca na miejsce. Najchętniej używaliby teleportacji. Dla innych Bycie-W-Drodze jest esencją istnienia, jego najwyższym stanem.

Życie w pośpiechu nie jest właściwie życiem. "Tam dom twój, gdzie serce twoje". Jeśli człowiek gna na spotkanie, żeby zdobyć klienta, żeby sprzedać mu coś, żeby zarobić, żeby kupić dom na Bahamach - on żyje czymś innym niż robi. Doświadcza swego rodzaju schizofrenii. Niby jest tu, na autostradzie w swoim aucie - ale naprawdę, myślą i sercem jest na tych Bahamach. Za ileś czasu, kiedy już osiągnie swój cel i usiądzie na werandzie tego domku który pół życia budował - może się okazać że marzenie było czymś zupełnie innym niż spełnienie. Że już nie potrafi siedzieć i cieszyć się tym domkiem. Że jest uzależniony od pośpiechu, od adrenaliny. Albo że jest już zbyt stary i zmęczony by cieszyć się czymkolwiek.

Robert Pirsig, pisząc o swoich motocyklowych podróżach bez pośpiechu i bez celu, odkrył dwuznaczność frazy "mieć dobry czas" (=zrobić coś szybko).

Chcemy mieć dobry czas, ale oceniamy go koncentrując się na “dobry” bardziej niż na “czas”, i kiedy tak przesunie się znaczenie, całe podejście się zmienia.
"Zen czyli sztuka oporządzania motocykla"
Człowiek który żyje w ten sposób - jest tu i teraz. Może nie "osiągnąć" zbyt wiele. "Osiągi" są znów dwuznaczne. Te drogowe/czasowe służą "osiągom" na gruncie finansowym tudzież budowaniu sobie poczucia bezpieczeństwa w oparciu o zabezpieczenia materialne. Ale człowiek, który nie wychodzi (zbyt często) poza tu i teraz, "osiąga" coś niedostępnego dla tych którzy całe życie poświęcają budowaniu zamków na piasku. Ten ktoś żyje już teraz tam gdzie jest - a nie kiedyś tam, za 30 lat, w domku na Bahamach. Albo chociażby nad Miedwiem.

Zamkami na piasku są bowiem wszystkie ludzkie dzieła. Mieszkania kupione za 30-letnie niewolnictwo wobec banku i pracodawcy. Konta emerytalne. Dzieci "by miał się mną kto zająć na starość". Przychodzi jeden podmuch wiatru - powódź, krach na giełdzie, atak serca, wypadek - i pokazują, że życie poświęcone dla przyszłości było tylko pasmem bezsensownego wysiłku którego owoców nigdy nie posmakujesz. Szczególnie gdy śpieszysz się na drodze. Śmierć lubi niedospanych, jeżdżących szybko.

O zmianie cywilizacji zachodu w cywilizację pośpiechu mówi kreskówka Pixara "Auta":

Kiedyś podróżowało się całkiem inaczej. 40 lat temu nie było tu tej autostrady. Drogi nie przebijały się na wprost przez góry i doliny, ale wiły się, wznosiły i opadały razem z nimi. Ludziom nie zależało by osiągnąć dobry czas, ale by przeżyć dobry czas.

Obejrzyjcie ją sobie dorośli. To jest film dla was. Tu wklejam fragment który o tym mówi. Pierwsze sześć i pół minuty tego klipu. Może się wam wydać zbyt długi. Ale nie spieszcie się. Dajcie sobie ten czas. Pozwólcie sobie chwilę pożyć.

Widziałam reklamę "Wybierz swoją przyszłość". Ja bym zaś powiedziała "Wybierz swoje życie". Przyszłość może nigdy nie nadejść.

No future.

środa, 10 listopada 2010

Zen, czyli sztuka oporządzania motocykla

- Śmierdzisz spalinami - zauważa Dziuny z właściwą mu delikatnością. - Co ty masz takie upaprane łapy?
- Smarowałam łańcuch - odpowiadam z dumą.
Taaa. Filozof i wyznawca xiążki "Zen czyli sztuka oporządzania motocykla", który wciąż zarzuca mi romantyczne podejście do motocykla (i do życia w ogóle) i pomijanie aspektu klasycznego, a sam nigdy w życiu nawet nie powąchał silnika z bliska.
Instrukcja obsługi motocykla pełni w narracji Pirsiga bardzo szczególną rolę. Korzystanie z niej odróżnia romantyków od ludzi o podejściu klasycznym. "Ja uważam za naturalne i oczywiste, że należy korzystać ze skrzyneczek z narzędziami i instrukcji obsługi, które są sprzedawane razem z maszyną, i samemu regulować silnik i dokonywać drobnych napraw. John jest innego zdania. Woli powierzyć te sprawy kompetentnemu mechanikowi.
John i Sylvia są dosyć zdolni i potrafiliby się nauczyć regulować motocykl w półtorej godziny, gdyby chciało im się do tego przyłożyć. Zaoszczędziliby w ten sposób wiele czasu, pieniędzy i nerwów. (...) Oni w ogóle nie akceptują techniki. (...) po to jeżdżą na motocyklu, żeby uciec od techniki na słońce i świeże powietrze prowincji."
"Budda czuje się w równym stopniu u siebie w układach scalonych komputera i w skrzyni biegów motocykla co na szczycie góry i w płatkach kwiatu. Kto myśli inaczej, ten umniejsza Buddę - i jednocześnie samego siebie."
I ja przeczytałam, bardzo dokładnie, instrukcję do Małej. Wszystko o ustawianiu klamek, wymianie oleju i sprawdzaniu stanu zębatek. Potrafię podregulować obroty silnika, wiem co zrobić, jeśli nie chce odpalić. Ale szczerze się przyznam, że z całej instrukcji najbardziej inspiruje mnie wstęp.
"Ten motocykl rzuca ci wyzwanie do panowania nad maszyną, wyzwanie do przygody. Jedziesz poprzez wiatr, z drogą łączy cię pojazd który reaguje na twoje polecenia jak żaden inny. W przeciwieństwie do samochodu, nie ma wokół ciebie metalowej klatki. Jak w samolocie, sprawdzenie stanu technicznego przed jazdą i regularna obsługa jest kluczowa dla twojego bezpieczeństwa. Twoją nagrodą jest wolność"

wtorek, 9 listopada 2010

Stacje benzynowe

Wrzesień. Ranek. Lecimy z Małą do Niczonowa. Trzeba nakarmić konika, więc na S3 zjeżdżamy na Shella. Niespiesznie ściągam kask i rękawice, otwieram bak. Pracownik stacji, niemłody już człowiek, widząc mój brak pośpiechu pyta, czy może pomóc. "Chyba sobie poradzę" uśmiecham się, "ale jakby co to będę wołać i prosić o pomoc". "Spokojnie", odpowiada, "jestem tu do dwudziestej".
Stacje benzynowe dla takiej pary jak my to niezwykłe miejsce. Pozornie są stabilne i nieruchome, ale całe przesycone byciem-w-drodze. W trasie są trochę jak porty dla żeglarzy. Zwłaszcza jesienią, kiedy jest tak zimno. Zawsze tam można wjechać bez obawy przewrócenia się na dziurach nawierzchni, ogrzać się przez chwilę, wypić marne ale ciepłe kakao z automatu, i z zapasem energii ruszyć w dalszą drogę.
Na stacji "Kurdek", na krajowej dziesiątce, gdzieś w jakimś Reczu czy Wieluniu, gdy podeszłam zapłacić za paliwo, zobaczyłam nad ladą trzy dużego formatu zdjęcia wielkich motocykli. "O, to przyjazne miejsce" pomyślałam. Pracownik stacji pyta się: "Nie zimno już jeździć?" Uśmiecham się: "Zimno, ale co zrobić. Miłość wymaga poświęceń". "Nasz szef to mówi, że najlepiej to gazetę pod kurtkę włożyć". Acha, myślę, to już wiem skąd te foty.

Mała i ja na stacji paliw Kurdek. W lusterku widać dystrybutory :-)

Dziuny podniecał się jakiś czas temu obietnicami firmy Steorn, że wynaleźli generator energii z elektromagnesów. Reklamowali się oni: "Imagine never having to recharge your mobile. Imagine never having to refuel your car". No, to ja sobie nie wyobrażam. Podróżowania bez tej przyjemności, jaką jest tankowanie Małej.

niedziela, 7 listopada 2010

Rozkosze wspólnej logosfery (i dróg bocznych)

- Geralt - powiedziała - ja byłam księżniczką, ale w Creyden. Miałam wszystko (...). Służbę na każde zawołanie, sukienki, buciki. Majtki z batystu.
Andrzej Sapkowski, "Mniejsze zło"
Tak zwane środowisko zawrzało i zaczęło dyskutować. Majtki! W fantasy! Bzdura i brak poszanowana dla konwencji! Grzech i anatema! Tolkiena nie czytał, czy co? Kanonu nie zna, czy jak? Czy Galadriela nosi majtki? Nie nosi, bo podówczas majtek nie noszono!
Andrzej Sapkowski, "Piróg czyli (...)"


Minione miesiące były dla Małej i mnie bardzo intensywne. Mój Mistrz Adam, który jeździ na motocyklach od ćwierć wieku, rzekł był mi: "Życia sobie bez tego nie wyobrażam". A ja mu na to "Ja też". W zasadzie to ja nie wiem, jak ja to robiłam przez te wszystkie lata, że żyłam bez motocykla. Zresztą, co to było za życie :-/ :-)
No więc śmigałyśmy, śmigałyśmy. W trzy miesiące prawie 6 tys. km. Zabierałam ze sobą mapę, ale raczej po to, żeby w razie czego znaleźć drogę do domu, niż drogę do celu. Bo celem nie są miejsca - celem jest Droga.
Mapa przydaje się też czasem do tego żeby wykminić jak uciec z zatłoczonej drogi krajowej, na jakąś mniejszą, choć oczywiście nie na tyle małą, żeby zniszczyć maszynę na dziurach. Ze wszystkich rodzajów dróg jakie mamy, krajowe są najgorsze. Zatłoczone, a puszki popełniają na nich usiłowania morderstw co chwila. Wbijają się na trzeciego, wyprzedzają bez widoczności, na podwójnych ciągłych. Na dwujezdniowych expresówkach jest już dużo przyjemniej, a najlepsze są drogi drugorzędne, te żółte na mapie. Puste, kręte, często o świetnej, unijnej nawierzchni, nie rozjeżdżone przez tiry, a ludzie przy nich żyją, a nie tylko pracują.

Pisał o tym Robert Pirsig ("Zen czyli sztuka oporządzania motocykla"; przekład mój; przekładam freeware więc mogę sobie zlać puryzm językowy; nie bez przyczyny w języku angielskim słowo "wolny" to to samo słowo co "darmowy"):

Plany są celowo niedookreślone, bardziej chodzi o podróż niż dojechanie gdziekolwiek. Po prostu urlopujemy się. Najlepsze są drogi drugorzędne. (...) Wijące się po wzgórzach szosy są długie w kategoriach czasu, ale dają dużo więcej przyjemności na motocyklu, gdy składasz się w zakręty zamiast obijać się o wnętrze auta. Drogi mało uczęszczane są przyjemniejsze, i bezpieczniejsze. Drogi wolne od drive-inów i bilbordów są lepsze, szosy gdzie zagajniki i łąki i sady i trawniki niemal ocierają ci się o ramię, gdzie dzieci do ciebie machają gdy przejeżdżasz, gdzie ludzie wyglądają z ganków by zobaczyć kto to, gdzie zatrzymawszy się by spytać o kierunek czy cokolwiek otrzymujesz odpowiedź raczej dłuższą niż krótszą od oczekiwanej, gdzie ludzie pytają skąd jesteś? jak długo już jedziesz?
Ileś już lat temu moja żona i ja i nasi przyjaciele załapaliśmy o co chodzi w tych drogach. Od czasu do czasu jechaliśmy nimi dla urozmaicenia albo skrótu i za każdym razem krajobraz był wspaniały, a trasa pozostawiała uczucie odprężenia i radości. Robiliśmy to raz za razem, zanim zdaliśmy sobie sprawę z tego co od początku powinno być oczywiste: te drogi naprawdę różnią się od głównych. Tempo życia i mentalność ludzi którzy przy nich żyją są inne. Nigdzie się nie spieszą. Nie mają pilnych zajęć, więc zostaje im czas na uprzejmość. Tutejszość i teraźniejszość rzeczywistości to coś co mają idealnie obcykane. Inni, ci którzy przenieśli się do miast i ich stracone potomstwo, mają wszystko, ale zapomnieli o tym. Odkrycie było powalające. Zastanawiałem się dlaczego wzięło nam tyle czasu żeby to zatrybić. Patrzyliśmy na to, ale tego nie widzieliśmy. Albo raczej byliśmy wyuczeni tego nie widzieć. Wkręceni, być może, w myślenie że prawdziwe życie jest w wielkich miastach, a poza to tylko nudne zadupia. To było naprawdę zaskakujące. Prawda puka ci do drzwi a ty mówisz: "Idź sobie, bom zajęty szukaniem prawdy". Ot, zagwozdka.
Kiedy to załapaliśmy, oczywiście, nic nas nie było w stanie wygnać z tych dróg, w weekendy, wieczory, wakacje. ... Nauczyliśmy się np. wyszukiwać te fajne na mapie. Jeśli kreska jest kręta, to dobrze. Będą tam wzgórza. Jeśli wygląda to na główną drogę z miasteczka do miasta - to źle. Najlepsze zawsze łączą nic z niczym i biegną wzdłuż innej, która doprowadzi cię tam szybciej. Jeśli wyruszasz na północny wschód z dużego miasta, nigdy nie wyjeżdżaj prosto na dłuższym odcinku. Pojedź na północ, potem na wschód, potem znów na północ i szybko znajdziesz się na drugorzędnej drodze używanej tylko przez tubylców.
Główną umiejętnością jest nie zgubić się. Jeśli drogi są używane tylko przez miejscowych, którzy znają je na pamięć, nikt nie narzeka że na skrzyżowaniu nie ma drogowskazów. I często nie ma. A gdy są, nie narzucają ci się, schowane w krzakach. Ci którzy je stawiają, stronią od redundancji. Jeśli przegapisz zarośnięty znak, to twój problem, nie ich. Co więcej, mapy drogowe nie zawsze są dokładne, jeśli chodzi o pomniejsze szosy. ... Więc kierujemy się w ciemno, zbierając wskazówki z otoczenia. Mam w kieszeni kompas, przydatny w pochmurne dni, gdy słońce nie pokazuje stron świata, i mam mapę w tankpaku, więc licząc ile mil ujechaliśmy od ostatniego skrzyżowania, wiem czego powinienem wypatrywać. Z tymi narzędziami i brakiem presji by "gdzieś się dostać" tak to działa. Cała Ameryka jest nasza.
W długie weekendy jedziemy tymi szosami całe mile nie widząc innego pojazdu, a potem przecinamy drogę krajową i patrzymy na samochody zakorkowane zderzak w zderzak, aż po horyzont. W autach zacięte, gniewne twarze. Dzieci płaczą na tylnym siedzeniu.
Cały czas mam nadzieję że istnieje jakiś sposób by im pewne rzeczy wytłumaczyć, ale wyglądają na wnerwionych i spieszących się, więc sposobu nie ma.

W tej fascynującej kreskówce pixara "Auta" pojawia się para która przypadkiem zjechała z autostrady i zgubiła się na bocznej szosie. Mąż mówi do żony: "Mam GPS, nie muszę już wiedzieć gdzie jestem". A że pan odmawia użycia mapy i spytania się o drogę (bo to takie niemęskie), wiele dni później, zarośnięci trawą, nadal błąkają się po pustyni...

Gdy pewnego dnia Dziuny przyłapał mnie na oglądaniu mapy drogowej, spytał:
- A może byś chciała GPS?
- GPS? Czy Pirsig używał GPS?
Popatrzyliśmy na siebie i powiedzieliśmy jednocześnie:
- Czy Galadriela nosiła majtki?

piątek, 5 listopada 2010

Na postoju samemu jest smutno.

- A bo ty byś tylko chodziła po knajpach, a nawet nie pijesz alkoholu.
- Powiem ci więcej - odpowiadam Dziunemu - ja to bym i po knajpach, i po kawiarniach, a nie piję ani kawy, ani herbaty.

Ba! jest nawet jeden Dom Tytoniu, który z lubością odwiedzam. Znajduje się na ryneczku małego i ślicznego Ueckermünde. To miasteczko odkryłam którejś wrześniowej soboty. Matka święta, tzn. moja, obdarzyła mnie na ten dzień łaską bezdzietności, więc gdy wstałam i zobaczyłam olśniewający błękit na całym nieboskłonie, natychmiast wyruszyłyśmy w trasę. My, czyli Mała (Honda) i ja. Śmigałyśmy sobie po wspaniałych germańskich asfaltach pomiędzy złociejącymi drzewami, pod niebem szafirowym i w promieniach słońca. Dojechałyśmy do Ueckermünde, i pomyślałam, że zobaczymy sobie to miejsce od środka.
Jedziemy sobie powolutku uliczką wąziutką, pomiędzy kamieniczkami kolorowymi; wdzięczą się do nas latarnie, szyldy i pelargonie w oknach domków. A tu przestrzeń otwarta: rynek wyłożony brukiem, spowity delikatnym złotem słonecznych promieni i sobotnim porankowym spokojem. Nikomu się nigdzie nie spieszy. Nawet fontanna ciurka sobie powoli. Wypływa z niej malutka struga, obramowana kamieniami i przepasana mostkiem dla krasnoludków, takim wysokim na dłoń i długim na półtora kroku. Słoneczne reflexy tańczą w kropelkach wody.
W głębi rynku, koło stoliczków, dwa wielkie turystyczne BMW. Wjeżdżam i ja, parkuję opodal, motocykliści siedzą pod markizą Domu Tytoniu. Uśmiecham się do nich, siadam przy innym stoliczku, heisse chokolade bitte, jest całkiem dobra, pod pierzynką ze spienionego mleka. Kelner, chudy facet, promiennie się uśmiecha. Na oko w moim wieku, ale całkiem bez włosów. Czuje się, że lubi swoją pracę i ludzi odwiedzających to miejsce, napełnia je swoim spokojem i pogodą ducha. Nie ma wydać z piątaka, to z przyjemnością zostawiam mu resztę.
To dobrze, jeśli w trasie czeka, lub towarzyszy, drugi człowiek. Kiedy wyłączam silnik Małej, i schodzę z niej, nawet jeśli stoi przy mnie, piękna, piękniejsza niż kiedykolwiek - robi się cicho i pusto. Zupełnie inaczej jest gdy leci się w dwie maszyny, z Kimś bliskim. Nie trzeba nic mówić, wystarczy obecność. Albo, gdy spotykasz Kogoś, gdzieś tam sto kilometrów stąd. Heniu stwarza dla mnie wegetariańskie jedzenie, gdy go odwiedzam. Stwarza, bo jest to zazwyczaj coś z niczego, i zawsze genialne.
Szczęście to piórko na dłoni. Próbowałam wrócić do mojego rynku w Ueckermünde, kilka razy, i nie udało się. Raz Dom Tytoniu był nieczynny, a słońce schowało się już za domki, innym razem cały ryneczek zastawiony przez stragany z jakimiś ciuchami (niby to jego prymarna, historyczna funkcja, ale ten textyl był taki popkulturowy na tle...), a czekoladę podał mi już kto inny.

W tę przecudowną ostatnią sobotę poleciałyśmy znów do Ueckermünde. Jesień obłędna, jakby chciała na sam koniec przed nadejściem nieuchronnej szarugi na maxa zaszaleć, nażyć się. Przesycone słonecznym ciepłem liście we wszystkich odcieniach od zieleni, przez złoto, miedź i ogień po szlachetny brąz, na tle błękitu nieba. Byłyśmy W Drodze, przez świat pomalowany najpiękniejszymi farbkami. Pijąc czekoladę przyniesioną przez tego miłego człowieka poczułam, że czegoś jednak mi brakuje. Fontanna była już wyłączona, pewnie z powodu nocnych przymrozków. I... nie było już tych dwóch jeźdźców na wielkich BMW.

Stracone chwile nigdy do nas nie wracają. Można odzyskać wiele rzeczy, ale nigdy nie udaje się to z przeżyciami. Bo tamten moment na rynku w Ueckermünde był tylko raz - tam i wtedy. Gdybym tego dnia nie ruszyła w drogę - nie przeżyłabym tej chwili, być może to miejsce zobaczone po raz pierwszy w innych warunkach nie zrobiłoby na mnie w ogóle wrażenia. Dlatego nie można odkładać spraw ważnych na rzecz spraw pilnych.

W tę sobotę na drogach było wielu braci-motocyklistów. I oni wszak poczuli że jeśli nie pojeżdżą w ten dzień, to następny raz może dopiero za pół roku. Pozdrawialiśmy się nawzajem. Ale na postoju nie było z kim podzielić się przeżyciem. Nawet nie mówiąc. Wystarczy wszak obecność. Obecność jest najważniejsza. Nie można kochać, wspierać, rozumieć, komunikować się - nie będąc.

Franciszek Nowicki (1864-1935)

Tatry. Obrazy pustyni

XVI. Towarzyszowi podróży

Wzdłuż - wszerz Tatry przebiegłem - on wszędzie u boku! -
Uciekałem przez lasy, hale i doliny,
Przez pochmurne skał czoła, przez jezior głębiny,
Daremnie!... on mi wszędzie dotrzymywał kroku!

Skakał za mną przez jary, przez grzbiety potoku,
Śniegi czernił swym cieniem, mglił widok z wyżyny,
Przy świetle gwiazd i ognia liczył mi godziny,
Świt płonący na górach ściemniał memu oku.

Rozpacz gnała mię w paszczę burzy rozszalałej,
Gdzie ząb gromu druzgotał granitowe wały,
Gdzie grad kamienny huczał - on... szedł za mną śmiały!

W ciszy pustyń, w burz ryku, w jasny dzień, w noc ciemną,
wszędzie, zawsze biegł za mną - pierzchałem daremno!
Dziś wracam znów do ludzi, on - mój ból - znów ze mną...


wtorek, 19 października 2010

Śmierć na drodze

O, jakże smutno przez ten krwawy świat
iść cmentarzyskiem idej…
Wiatr w oczy wieje. Orenburski wiatr.
Szedłem. Iść będę. Idę.
(Władysław Broniewski)

Motocykl jest jak narkotyk. Uzależniony, mimo iż zdaje sobie sprawę z ryzyka, postępuje tak jakby go nie było. Alkoholik wie, że może zniszczyć swą rodzinę, spowodować wypadek, ale pije dalej, na zasadzie "to może się stać, ale przecież nie dziś".

Death is everywhere
There are flies on the windscreen
For a start
reminding us
we could be torn apart
tonight

(Depeche Mode)



Codziennie, jeśli jestem w trasie, oglądam śmierć na drodze. Czasem przybiera formę małych zwierząt leżących na poboczu. Po każdej trasie poza miastem, gdzie można rozwinąć większe prędkości, na kasku, reflektorze i całym przodzie motocykla i kurtki znajduję przyklejone owady. Czasem odbijają się od wizjera, że aż zadźwięczy. Myślę sobie wtedy: może to nasionko, patyczek, liść który spadł z drzewa. Wiem, że zazwyczaj tak nie jest.
Alex pociesza mnie, że jeśli teoria wędrówki dusz jest prawdziwa, pomagamy tym mało samoświadomym istotom przenieść się na inny, lepszy poziom exystencji. Ale nie wiem, czy tak jest, wolałabym zresztą żeby nie było.

Motocykl jest jak narkotyk. Wyjeżdżając w trasę nie zamierzam nikogo zabić. Zabijam, i to nie powstrzymuje mnie wcale, by wyjechać ponownie.
Po każdej dłuższej jeździe zmywam z kasku cmentarz. Cmentarz idei. Idei bezkonfliktowego istnienia gatunków na tej chorej, źle zorganizowanej planecie.
Narkotyk. Wiatr w oczy wieje. Jechałam. Jechać będę. Jadę.

niedziela, 26 września 2010

Jesień idzie, nie ma na to rady.

Czytelnicy zwrócili mi uwagę, że charakter bloga się zmienił; wcześniej doły i traumy, problemy i zagadnienia, a teraz tylko motocykl i extaza ;-) To prawda. Ale tęskniących za dawnym klimatem mogę pocieszyć, że wkrótce nadejdzie pora deszczowa, konik pójdzie na pół roku do stajni ;-( a ja znów popadnę w jesienną deprechę i powrócę do analizowania dyskryminacji, nadużyć, wykorzystywania, patrarchalizacji i innych patologii trawiących nasze społeczeństwo na jego różnych poziomach. Póki co jednak wjechałyśmy z Małą na nową drogę życia i świętujemy nasze miesiące miodowe i podróże poślubne. Ostatnio nasz wspólny licznik się przekręcił na 3500 km...

sobota, 18 września 2010

16 powodów dla których motocykl jest lepszy od mężczyzny ;-)

1. Motocykl nie spowoduje że będziesz w ciąży, można na nim bez obaw spalić gumę
2. Motocykl nie wnosi w pakiecie teściowej
3. Możesz mieć ten sam motocykl od 10 lat i nikt nie robi ci wyrzutów że jeszcze nie macie dzieci
4. tudzież związku sakramentalnego
5. Motocykl nie żąda od ciebie byś zajęła się dzieckiem
6. Motocykl nigdy nie odmawia spędzania z tobą czasu
7. Nie musisz o jego uwagę rywalizować z internetem, grami czy pismem "Świat na 4 kółkach"
8. Motocykl nie wjedzie pod ciężarówkę bo obejrzał się za idącą chodnikiem niezłą dupą
9. Motocykl nie potrzebuje zabawek elektronicznych
10. Motocykl nawet jak zatankuje do pełna to nie wprowadza się w stan nietrzeźwości
11. Motocykl nie plotkuje z innymi motocyklami, co to on z tobą nie robił
12. Motocykl zawsze chce pojechać na wakacje czy przejażdżkę tam gdzie ja chcę
13. Motocykl nigdy nie ma problemu z dostaniem urlopu
14. Motocykl nie ma projektu do dokończenia i nie musi zostawać po godzinach w pracy
15. Motocykl nie pyta gdzie idziesz, z kim będziesz i o której wrócisz
16. Motocykl przez zimę nawet jak stoi to nie tyje

Ponadto, lepszość motocykla nad mężczyzną wyraża się również w kilku sytuacjach wymienionych jako lepszość motocykla nad kobietą:

1. Motocykl nie przypomina ci żebyś już wracał do domu
2. Możesz trzymać kilka motocykli w jednym garażu i mieć pewność, że się nie pobiją
3. Motocykle oprócz białego, czarnego, żółtego i czerwonego mają jeszcze inne kolory
4. Motocykl cię nie zostawi nawet jak zobaczy cię na innym motocyklu
5. Jadąc na motocyklu myślisz o jeździe na motocyklu
6. Możesz dać się przejechać kumplowi motocyklem a motocykl się na ciebie nie obrazi (ha ha homofoby!!!)
7. Ty też możesz przejechać się na motocyklu kumpla (lub kumpelki)

wtorek, 7 września 2010

Moja Mała, szosa i ja :-)

Kocham ten stan
Cudowne sam na sam
Mała i ja

Moja Honda, szosa i ja

Nie ma smutków nie ma nieprzyjaciół
nie licząc dwudziestu w Małej mej koników
Kocham ten stan

Szum silnika, Mała i ja

czwartek, 2 września 2010

Moja Ukochana i ja :-)

i w ogóle nieważna jest płeć tylko uczucie.




Dzięki Adaśko za fotki.
Więcej w Galerii...
.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Wolność, kocham i rozumiem...

Niewiele jest w życiu piękniejszych chwil niż ta, którą przeżyłam ostatnio: budzę się rano, ogarnia mnie tęsknota za przyjaciółmi nie widzianymi parę tygodni, no to wskakuję na Maszynę i lecę 100 km zjeść z nimi śniadanie.

Żeby przeżyć taką piękność, musi być spełnionych kilka warunków:
1. Elastyczny czas pracy lub weekend
2. Wolność od dziecka (zwana też bezdzietnością)
3. Wolność umysłu - nienakładanie sobie ograniczeń wcześniejszego planowania/umawiania (zwana też intuicjonizmem)
4. Niewola (uzależnienie) od maszyny
5. Trzeba też być w relacji z ludźmi, których się kocha tak, że się za nimi tęskni.

Miłość i wolność stoją ze sobą w sprzeczności. Jedynym wyjątkiem jest miłość do motocykla.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Porozumienie bez barier

Motocykl jest jak narkotyk. Na nim przeżywa się zupełnie odmienne stany świadomości.

Jednymi z najpiękniejszych chwil na trasie są te, w których spotyka się innych motocyklistów. Jadących z przeciwka, stojących na poboczu, tankujących na stacji na której i my się zatrzymaliśmy. Pozdrawiamy się wtedy podniesieniem ręki. Poczucie wspólnoty zbudowane na podobnej wrażliwości która powoduje, że z wiatru we włosach czerpiemy radość życia.


Gdy w miniony łikęd w cztery maszyny mknęliśmy szosami za nieodległą zachodnią granicą, mijaliśmy wielu braci w nałogu. Pojedynczych, w parach, i całe watahy. Na Shellu w Sassnitz spotkaliśmy gang na ośmiu oldschoolowych Simsonach, który robił hałas na pół miasteczka. Owi kierowcy odpowiadali na nasze pozdrowienia, nieświadomi żeśmy dziećmi innego narodu. Nie wiem, czy gdyby wiedzieli, miałoby to dla nich jakiekolwiek znaczenie. Zapewne, w naszym dobrym XXIw., już nie. Ale jeśli któryś z nich byłby jednocześnie nacjonalistą, popełniłby nieświadomie wysłanie pozytywnej energii do wroga. Która z naszych tożsamości jest zatem ważniejsza, bardziej prawdziwa, lepiej oddająca to o co w nas chodzi? Bycie motocyklistą, czy przynależność do grupy etnicznej czy też kulturowej?


Motocykl jest jak narkotyk. Bo jadąc motocyklem nabiera się tak pozytywnego stosunku do rzeczywistości, jakby sprawy które zatruwały nam dotąd radość istnienia, przestały nagle mieć jakiekolwiek znaczenie. I podejrzewam, że ich prawdziwe znaczenie jest właśnie takie jak wtedy, gdy oglądamy je zza kierownicy. To tylko nasza powszednia małostkowość i upierdliwość wyolbrzymia je tak, że pozwalamy by niszczyły nas, nasze relacje i ludzi wokół. Tak jak na trasie, tak powinniśmy żyć na codzień. W poczuciu wspólnoty z każdym spotykanym gdziekolwiek człowiekiem. Bo naszą najgłębszą tożsamością i podstawą wszelkich pod-tożsamości nie jest polakość, niemiecość, motocyklość. Nie jest za-krzyżyzm czy przeciw-krzyżyzm. Jest nią człowieczeństwo.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Droga jest celem...


Wieczór. Nazajutrz nasz Gang ma wyruszyć w Drogę. Piszę do Przyjaciela: "Idę już spać, bo jutro i pojutrze mam zamiar nawinąć na koła 500 km asfaltu."


I o to właśnie chodzi. O ten asfalt. Nadaliśmy naszej podróży imię, dające się odnaleźć na mapie, którą nawet wzięliśmy ze sobą. Ale to tylko taki praktyczny skrót myślowy był. Bo tak naprawdę nie chodzi o dotarcie dokądś, tylko o to by tam jechać.


Aczkolwiek, nawet i dojechaliśmy na ową mityczną Rugię. Nawet zobaczyliśmy te słynne klify. Nawet zaliczyliśmy parę km offroad-cross-enduro-extreme po mokrych kamieniach (nie nazwę tego ani drogą, ani brukiem), na skutek tego że chcieliśmy je zobaczyć. Po takich doświadczeniach, jak to mówi Lila, człowiek widząc asfalt ma ochotę go ucałować.


Ale przede wszystkim był asfalt, dużo dobrego, równiutkiego, wijącego się asfaltu bocznych dróg. Dróg, na których niewielki ruch, na których widać prawdziwe życie, które przejeżdżają przez sympatyczne, czyste miasteczka. Dróg, których nie budowano przy pomocy buldożerów i koparek. Dróg które szanują wzgórza i doliny, wznosząc się i wijąc zgodnie z nimi. A więc był asfalt szos. I nasze Maszyny. I my. Byliśmy. Byliśmy w Drodze.


Jeśli jest sens żyć, to dlatego, że w tym życiu są właśnie takie chwile.

Więcej fotek w galerii...

.

środa, 4 sierpnia 2010

Wojownicy cienia




fotki: Wódz
miejsce: Niczonów

czwartek, 29 lipca 2010

And the wind in my hair will tear off all my sorrow...

Motocykl jest jak narkotyk. Dosiadam go, ruszam w Drogę i nagle wyłączają się te obsesyjne myśli, których nie mogę się pozbyć na inne sposoby. Nierozwiązywalne problemy w domu, w pracy, w świecie na jakiś czas przestają boleć.
Oczywiście, nie znikają. Ale można od nich na chwilę odpocząć, nie niszcząc układu nerwowego i wątroby. Nałapać pozytywnej energii. Mieć więcej siły by wytrzymać to, czego nie da się zmienić.



Mój Gang w Drodze. Od lewej: Alex i jego Yamaha XJ600. Moja Mała. Za nią Yamaha XJ600 Estelara. Najbardziej z prawej Acze i jego Virażka 750.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Objąć obcego jak swojego. To w naszej naturze.

Obłędnie piękne



A że komercyjne? Dobrze że są firmy mające środki by sponsorować takie arcydzieła sztuki filmowej. Swoją drogą, reklamowana idea przekazana w sposób mistrzowski. Reklama jest wszak odrębną gałęzią sztuki.

czwartek, 22 lipca 2010

Porcjunkula - ideał sięgnął bredni

Porcjunkula, ukochane przez Franciszka miejsce na ziemi. Tutaj zaczęła się jego droga duchowa - gdy usłyszał fragment Ewangelii "sprzedaj wszystko co masz i pójdź za mną". Tu wokół maleńkiego kościółka, w skrajnym ubóstwie, mieszkali bracia którzy zafascynowani miłością Biedaczyny przyłączyli się do niego. Stąd wyruszali by głosić dobrą nowinę i tu wracali. Tutaj też Franciszek zakończył swą ziemską drogę.
Ten kościółek - prosty, kamienny, szary, otoczony miękkimi, miłosnymi ramionami zielonej doliny Spoleto, leżącej u stóp Asyżu. Pozostał jako miejsce uświęcone obecnością Franciszka i jako wyrzut sumienia potężnej części Kościoła instytucjonalnego. Wszak ci którzy pławili się w dostatkach, nie mogli czuć się dobrze czując duchową obecność człowieka którzy wyrzekł się nie tylko bogactw, ale też przyjął zasadę, że nie można brać jałmużny większej niż na przeżycie do następnego dnia. Wszakże owi żądni władzy nad duszami i ciałami, pozostający w układach z królami i cesarzami, nie mogli lubić kogoś kto pokazywał że drogą naśladowcy Jezusa jest pokora. Przecież żyjących w rozpuście musiał kłuć w oczy fakt że ktoś potrafił żyć w czystości.
Nie potrafię do końca uchwycić tego fenomenu. Na czym to polegało, że Franciszek, którego sposób życia tak dramatycznie obnażał zepsucie ówczesnej hierarchii kościelnej, rozziew pomiędzy zasadami głoszonymi a realizowanymi, nie został skazany na śmierć za herezję. Czy siła jego świętości i miłości była tak wielka, że ulegali jej nawet biskupi i papieże? A może oni nie byli aż tak źli i cyniczni, może tęsknili za tym szczęściem, które było udziałem Biedaczyny, tylko nie mieli odwagi żyć w ten sam sposób? Podobnie jak współcześnie wielu stachuroidów tęskni za życiem, jakie wiódł Sted, a mimo to podpisują umowy o pracę na czas nieokreślony i biorą 30letnie kredyty na mieszkania?
Nie exkomunikowano Franciszka, ale trzeba było coś zrobić z tym kłującym jak cierń w zadek przykładem jego życia. Nie odważono się go zniszczyć, ale owinięto go w bawełnę. Porcjunkula - maleńka, uboga, prosta i wtulona w zieleń doliny - została obudowana jebitną, barokową bazyliką. Ściany pokryto kolorowymi malowidłami. Nad skośnym daszkiem wznoszą się gigantyczne kolumny, łuki i kopuły, gzymsy i złocenia, malunki i rzeźby. Absurd kosmiczny. Wyznawcę ubóstwa, brata mniejszego uhonorowano bogactwem i ogromem. Wszystkim, czym Franciszek nie był. Ideał sięgnął bredni.

niedziela, 18 lipca 2010

Pierwsza noc mojego zmartwychwstania

Pod zmierzchającym niebem cztery stalowe rumaki nawijają asfalt na koła. Po ulicach Szczecina pomyka gang motocyklowy. Alex, Estelar, Acze. I ja. Na mojej Małej.
Przyjaciele. Są ze mną i opiekują się mną. Bez nich nic by nie było. Nie dałabym rady.
Xiężyc po nowiu, rożek różowiutki, nad zachodnim horyzontem. Niebo ciemnieje. W Wąwelnicy pachną trawy. Jest ciepło. Jest cudnie. Jestem silna. Żyję. Życie ma sens. Nie da się tego uczucia opisać.

piątek, 16 lipca 2010

Fratello Sole, Sorella Luna

Po kilku dłuższych latach wróciłam do tego filmu i mimo że teraz znam dużo dokładniej biografię Franciszka i widzę jakich dramatyzacji i filmizacji dokonał Zefirelli, film nie wydaje mi się już tak naiwny i zhipisiały jak wcześniej. To znaczy - jest wielce hipiczny, ale nie jest to żadne nadużycie :-) Zwłaszcza podoba mi się ten motyw, że kiedy Francesco już zaczyna widzieć, którędy szukać tego czego nie może odnaleźć w mainstreamie mieszczańskiej kultury i obrosłej bogactwem religii, biega po łąkach z makami w ubranku o kolorze denim-jeans-blue :-)
Symboliczna wartość kolorów wytworów ludzkich odgrywa zresztą w filmie bardzo istotną dla przekazu rolę. Dobro i prostota są białe, szare lub bure. Chciwość i pycha - pstrokate i złote. Piękna jest scena gdy papież Honoriusz III, siedzący na złotym tronie w złotej bazylice, podźwiguje się i wyzwala spod ciężkiego złotego płaszcza i klęka przed Franciszkiem w białych szatach. Ta chwila jego wolności nie trwa zresztą długo.
Konflikt z Kościołem instytucjonalnym, spersonifikowanym w postaci Gwida, biskupa Asyżu, nie przebiegał wcale tak dramatycznie, nie prowadził do schizmy ubogich czy rozlewu krwi. Gwido w rzeczywistości był wobec Franciszka w porządku i nawet pomógł zorganizować ucieczkę Klary z domu, by się mogła oddać życiu zakonnemu. Zefirelli użył osoby biskupa by pokazać zepsucie Kościoła tamtych (i wielu innych) czasów - uwikłanego w majątek i władzę, szukającego zbytków i zaszczytów, przez co stojącemu w jawnej sprzeczności z głoszoną wszak Ewangelią Chrystusa. W mistrzowskim skrócie pokazuje to scena gdy biskup wścieka się, że musi wstać od suto zastawionego stołu, ale wobec tłumu wiernych krzyczy że oderwano go od modlitwy. Zresztą zarówno Gwido jak i papież nie są ukazani płasko i jednostronnie - raczej jako ludzie których pierwotny zapał i czystość powołania pogubiły się w codziennych problemach zarządzania dużą instytucją.
Zefirelli wiernie przedstawił ideę która prowadziła Franciszka: jego odejście od schematów obowiązujących w otaczającej go kulturze nie było powodowane protestem, ale poczuciem dojmującej pustki, marności i braku spełnienia w tym, co ona oferowała. Franciszek zbyt mocno kochał, zbyt był pokorny, by się buntować, by być przeciw. Co ciekawe, pokora nie oznacza posłuszeństwa. Gdyby był posłuszny ojcu - do czego wszak zobowiązuje dekalog - zostałby po prostu kupcem i spadkobiercą firmy. Nie byłoby zakonu, a perspektywicznie być może i chrześcijaństwa w ogóle. Pokora nie wyklucza się z wiernością sobie i wytrwałością w podążaniu własną ścieżką. Ta wierność, w połączeniu z biorącym się z pokory szacunkiem dla tych którzy idą własnymi ścieżkami, także innymi od mojej, to kwintesencja postawy którą teraz nazywamy liberalną, a która jest kluczowa dla przekazu Jezusa z Nazaretu.



Tu można obejrzeć cały film. Uwaga, między 11 a 12 odcinkiem jest kilkuminutowa dziurka którą można wypełnić oglądając ten fragment od 6:50, a potem ten.

wtorek, 13 lipca 2010

4 dni wczasów z rodziną nad morzem...

Błogosławieni wolni od dzieci,
albowiem oni mają szansę na odrobinę odpoczynku i spokoju
wcześniej niż w grobie.

czwartek, 8 lipca 2010

Pokaż mi dupę lecz nie patrz w moją...

Trafnie zauważa Zbigniew Nosowski w Tygodniku Powszechnym:

Z zasady przezroczystości nie mogą być wyłączeni hierarchowie kościelni. Właściwie powinno być to oczywiste. Wiadomo przecież, że stoją na świeczniku. Wiedzą – bo uczy tego i Ewangelia, i zdrowy rozsądek – że ich światło ma świecić przed ludźmi, że skoro reprezentują instytucję, która tak wiele wymaga od innych i ma ambicję formowania ludzkich sumień, to jest oczywiste, że od jej przedstawicieli wymagać się będzie jeszcze więcej, a zwłaszcza sumienności w stosowaniu do własnego sumienia zasad, które głoszą.

Wciąż jednak w Kościele łatwiej i ostrzej krytykuje się i potępia ludzi spoza własnego kręgu; wobec „swoich” stosuje się zaś najczęściej zasadę wyrozumiałości, wyciszania i przemilczania. Jezus czynił dokładnie odwrotnie: łagodnie odnosił się do grzeszników i wszystkich stojących z dala od religii; surowo zaś i ostro – do instytucjonalnych przedstawicieli religii (faryzeusze i uczeni w Piśmie) oraz osób wykorzystujących wiarę dla własnych celów (przekupnie w świątyni).


Karykaturzysta któregoś z zachodnich pism ujął to dosadniej: na rysunku o polityce Watykanu przedstawił papieża dzierżącego tablice przykazań, brzmiących: 1. Twoja sexualność to moja sprawa. 2. Moja sexualność to nie twoja sprawa.

Temat w Tygodniku wywołany został powrotem historii abp. Juliusza Paetza. Gdyby przed 8 laty ujawniono wyniki prac komisji watykańskiej, teraz problemu by nie było. A tak pozostawiono domysły, a Paetz obnosi się ze swoją niewinnością po publicznych imprezach. A Kuria Rzymska zajmuje się głównie wewnętrznymi przepychankami o władzę. Chyba potrzeba nam jakiegoś nowego Franciszka, bo ta instytucja zmierza ku upadkowi.

środa, 7 lipca 2010

Rozważny i romantyczna

Najpiękniejsza muzyka to praca silnika.

Niedawno mój mąż zapytał mnie złośliwie:
- Czy wiesz jak zbudowany jest motocykl?

Wiedziałam, do czego on pije. Ja też przeczytałam Zen czyli sztuka oporządzania motocykla i pamiętam enumerację daną przez Pirsiga:
Z punktu widzenia elementów składowych motocykl można podzielić na układ napędowy i ramę.
Układ napędowy dzieli się na silnik i układ przeniesienia napędu.
Silnik składa się z bloku z układami zasilania, napędowym, rozrządu i smarowania.
Blok składa się z cylindrów, tłoków, popychaczy, wału korbowego i koła zamachowego.
[i tak dalej...]

- Nie, ale mam to w podręczniku kursanta - odpowiedziałam. A gdy Dziuny, w sposób całkowicie dla mnie przewidywalny, posługując się koncepcją Pirsiga zarzucił mi, że moje podejście do jazdy jest romantyczne, a pomijam niezbędny aspekt klasyczny, rzekłam:
- Widzisz, i na tym polega różnica między nami: ty wiesz, bo przeczytałeś w xiążce, jak zbudowany jest motocykl; a ja jeżdżę na motocyklu! :-)

I tak to jest. Filozofom wystarczy mem, konceptualizacja, informacja, którą mogą przyswoić, przeanalizować i przetworzyć - ale jedynie w inną informację. Ale nawet mając najdokładniejszy opis części i funkcji motocykla nie znajdą w nim odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie tacy jak ja dosiadają tych maszyn, wszak nie po to by dojechać do pracy. Czego w ten sposób szukają, albo co chcą zgubić. Dla takich jak ja informacja może mieć co najwyżej znaczenie praktyczne lub oboczne. Czymże bowiem jest informacja wobec doznania, doświadczenia, emocji? Czym opis części silnika wobec wiatru we włosach? Mówię o opisie, nie o samym silniku. Bo bez silnika wiatru nie będzie.

wtorek, 6 lipca 2010

Wspomnienia z szafy

Moje prawo jazdy na motocykl robiłam w tajemnicy przed niemal wszystkimi. Ludzie wokół mnie są dobrzy i życzliwi, chciałam uniknąć tych pytań "i jak tam twoje prawko?" "kiedy examin?" "nie martw się że trzy razy oblałaś, za czwartym zdasz". To trochę jak z ciążą, o której informować warto dopiero w 4 miesiącu, kiedy już bardziej jest pewne, że się uda. Ja tę pewność miałam dopiero z kartką zaliczonego examinu w ręce.

Przez ponad trzy miesiące żyłam więc z sekretem, ściemniając i kombinując, żeby się nikt nie dowiedział. Było to mocne doświadczenie. Sytuacja ukrywania bardzo ważnej, angażującej wiele czasu, energii i emocji sprawy przed bliskimi nie tylko wyczerpuje, ale też straszliwie upośledza relacje interpersonalne. Chciałam się z kimś zobaczyć, ale mając świadomość że skoro o tym czym teraz żyję nic nie opowiem, unikałam spotkania. Brak szczerości jest niszczący dla więzi.

Kiedy zaś dopadały mnie kryzysy, nie zawsze wtajemniczeni byli dostępni, żebym mogła się im zwierzyć i uzyskać pocieszenie. Samotność, to taka straszna trwoga.

A przecież ja w mojej szafie siedziałam z wyboru. Ujawnienie się groziło mi najwyżej późniejszą koniecznością przyznania się do ewentualnej porażki, którą moi bliscy i dalsi przyjęliby z życzliwością. Nie ryzykowałam, jak homosexualni, społecznym ostracyzmem, wyrzuceniem z domu czy szkoły, utratą pracy, złamaniem rozwoju zawodowego, wyklęciem z ambony, pobiciem ze skutkiem śmiertelnym. Dzięki temu doświadczeniu poczułam pewien przebłysk męczarni, którą przechodzą, żyjąc w samotności i kłamstwie przez całe dziesięciolecia, ukrywając swoje najważniejsze sprawy nie tylko przed kolegami ze szkoły czy pracy, obcymi spotkanymi na ulicy, ale przede wszystkim! przed naj-naj-najbliższymi: rodzicami, braćmi, małżonkami z którymi się żenią dla stworzenia pozorów, i urodzonymi z nimi dziećmi. Społeczeństwo funduje im absolutny horror.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Wspomnienia z siłki


Z bardzo nielicznymi wtajemniczonymi w moje usiłowania zdobycia umiejętności i uprawnień do kierowania motocyklem używaliśmy na "kurs" kryptonimu "siłka". Są zresztą pewne podobieństwa, bo i tu i tu się pizga żelazo ;-) Była to dla mnie długa droga przez mękę. Wytwory przemysłu masowego nie są przeznaczone dla hobbitów takich jak ja. Pisałam wtedy do przyjaciela:

Strasznie męczące jest to że tak powoli mi to idzie. To trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, aż wejdzie w odruchy, aż nie trzeba będzie myśleć o tym co trzeba robić, tylko samo ciało będzie to robić. Pamiętasz, w "Avatar" jak Neytiri biła po głowie Jake'a kiedy nie wychodziło mu to czego go uczyła.
"The language is a pain, but... I figure it's like field stripping a weapon, repetition, repetition... Don't worry, stronger. Neytiri calls me Skxawng. It means moron."

"I can run farther every day. I have to trust my body to know what to do."


Bardzo fajni są instruktorzy
w mojej szkole. Szczególnie Adam, daje mi takie poczucie że mam prawo do błędów. Nie zwiększa we mnie w żaden sposób stresu. To bezcenne.

Wiosna była wyjątkowo zimna. Kiedy przychodziłam o 10tej czy 12tej instruktorzy byli już nieźle zmarznięci po paru godzinach na placu. Przynosiłam im herbatę w termosie. Londyński maj nagle zmienił się w upalny czerwiec. A tam bruk rozpalony, ani kawałka cienia. To przynosiłam w termosie czajówę ajsticzną, znaczy herbatę z lodem. Paweł mówi: "Ty dobra kobieta jesteś". A ja na to: "Skąd, mi po prostu sprawia przyjemność robienie komuś przyjemności. To czysty egoizm, tylko bardziej elegancki".

niedziela, 4 lipca 2010

Nie marzyć!!! o motocyklu...

Odważni nie żyją wiecznie....
ostrożni nie żyją wcale... !!

Marzenia są złe. Jeśli marzysz - nie działasz. Spełnienia są dobre.
Ale spełnić trzeba sobie samemu. Na złotą rybkę, na xięcia z bajki nie ma co liczyć.
Trzeba pokonać strach przed tym że się nie uda i wysiłek pójdzie na marne.

Nie można odkładać ważnych rzeczy na później. Im później, tym trudniej zacząć. Gdybym zaczęła jeździć na motocyklu 10 lat temu, nauczyłabym się tego dwa razy szybciej, dwa razy mniejszym wysiłkiem. Mój instruktor, Mistrz Adam mówi że im ludzie młodsi tym szybciej łapią, najbystrzej 18-19-latki.

Podobno nigdy nie jest za późno. Ale jeśli zrobiłam to teraz, a nie dziesięć lat temu, to do końca danych mi dni będę to robić 10 lat krócej.

Jesteś człowiekiem "rozsądnym", "poważnym", odkładasz życie na później - to teraz życia nie masz. Potem wchodzi to w odruch i możesz do dnia swej śmierci nie zacząć żyć. Kolega powiedział mi że mi zazdrości. Ja mu na to - nie zazdrość, rób to samo. "No tak... ale są priorytety". Priorytety wybrane rozumem może mogą dać stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Ale tylko te wybrane sercem dają szczęście.

Nie daj mi Boże, broń Boże, skosztować tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa.

Wybory

To już nawet nie chodzi o to, kto będzie rządził i obnosił swą gębę po ważnych okazjach przez najbliższe pięć lat.
Chodzi o to, z jakich ludzi składa się społeczeństwo, w którym przyszło mi żyć. Jak postrzegają świat. Czego wymagają od siebie. Czego wymagają ode mnie.
Wybór dokonany w lokalu wyborczym jest tylko symptomem. Po nim dowiem się, czy żyję w kraju tylko częściowych, czy kompletnych debili.
Za minutę dwudziesta. Aż strach włączyć radio.

Więcej w komentarzach...

piątek, 2 lipca 2010

wtorek, 29 czerwca 2010

HARLELUJAH!!!!

Błogo bardzo będę sławił ten dzień,
kiedy na nowo się narodzę.
Nawet gdy to będzie śmierci mej dzień.
Może jednak narodzę się wcześniej.
Edward Stachura

Zdałam!!!!


Tak wygląda szczęśliwy człowiek w chwilę po zdaniu examinu na prawo jazdy na motocykl.

Ta bestia Honda jest Adaśka, nie moja :-)

Adaśko, Alex, Pacia, Dziuny, Estelar i Lila. Dziękuję wam za wsparcie!!!



więcej detali wkrótce....

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Obywatelski obowiązek na pierwszym miejscu...

Wolałabym żeby zdjęcia mej Hondy były na samej górze bloga, ale szczęście Ojczyzny jest ważniejsze niż szczęście osobiste!!!

Autor: Wojtek Młynarski

Wiersz na 04.07

(...)
Gdy spytasz mnie, niedowiarka,
Dlaczego? Wyznam Ci szczerze:
Nie zagłosuję na Jarka,
Bo w żadną zmianę nie wierzę.
Skąd wiem, że wybór niedobry?
Nie wierzę w zmiany oblicza,
Bo nie chcę powrotu Ziobry
I teczek Macierewicza.
Bo nie chcę mieć prezydenta,
Co straszy gejem i Żydem,
Co w każdym widzi agenta,
I może zaszczuć jak Blidę.
Na Jarka nie oddam głosu
Za czasy, gdy był premierem,
Za ten upadek etosu,
I koalicję z Lepperem.
Za to, co wciska ludowi,
Na co pozwala i sprzyja,
Za to, co pisze Sakowicz
I głosi Radio Maryja.
Za sieć podsłuchów i haków,
Wydanie walki elitom,
Za to, że skłócił rodaków,
Za IV Rzeczpospolitą.
Dziś w duszy mej zakamarkach
Odkrywam decyzji sedno:
Nie zagłosuję na Jarka,
Bo nie jest mi wszystko jedno.
Wybaczcie drwinę i sarkazm,
Odporność z wiekiem się zmniejsza.
Nie zagłosuję na Jarka,
Bo Polska jest najważniejsza!

.
4 lipca, g. 22:26. Los ojczyzny i tak już został zdecydowany, więc przesuwam ten wierszyk w dół, żeby bardziej pozytywne treści były na górze ;-)

czwartek, 24 czerwca 2010

Dzień Przytulania

Przytulanie jest najbardziej naturalnym, powszechnym wśród wszystkich ssaków, sposobem przekazywania dobrych uczuć i pozytywnej energii. Dotyk to język komunikacji najbardziej pierwotny, instynktowny, potrafiący najprościej i bez pułapek semantycznych przekazać uczucia i umacniać więzi. Psycholodzy twierdzą że człowiek bez minimum czterech przytuleń dziennie nie może zachować zdrowia psychicznego.

W filmie Wendersa "Niebo nad Berlinem" Anioły, będąc niewidzialnymi i nie mogąc być usłyszanymi, wspierają ludzi przytulając ich. To jest takie normalne. Naturalne. A nikt tego nie robi.

Ci nieliczni którzy to robią muszą tłumaczyć społeczeństwu rzeczy oczywiste. Że ciepło, że wsparcie, ależ skąd, żadnego uwodzenia tu nie ma.

Dziś ogólnopolski Dzień Przytulania. Popatrz, wokół ciebie są ludzie, więdnący w smutku i bez ciepła. Przytul ich.

Powrót do przeszłości

Filmy z dzieciństwa, oglądane po latach, potrafią bardzo rozczarować. Dorosłe życie skaża nas permanentnie racjonalizmem i wszelkie brednie, bujdy i bajery zniesmaczają, zamiast kręcić. Nie potrafimy dać się porwać wizji. Wymagamy spójności i realizmu od sztuki ściemy i fantazji.

Dlatego z pewnym lękiem wróciliśmy z Dziunem niedawno do trylogii Zemeckisa "Powrót do przyszłości". Okazało się jednak że nie traci ani odrobiny ze swego uroku. Śliczny, szybki, autointertextualny, inteligentnie śmieszny, ogromnie śmieszny film.

Dialog ze scen niewykorzystanych (rok 1955):

Marty McFly: See! That's what I mean - I mean, god! I c-can't believe I'm actually gonna feel up my own mother. You know this is the sort of thing that could screw me up permanently. Well what if I go back to the future and I end up being... gay?
Dr. Emmett Brown: Why shouldn't you be happy?

czwartek, 17 czerwca 2010

Polifulerenowy zgniatacz galaktyk

Czy nie boisz się, że ukradną ci rower?
Gdybyśmy musieli spędzać dwie godziny dziennie siedząc w ciasnych metalowych puszkach kosztujących dziesiątki tysięcy złotych i niemożliwych do naprawienia za pomocą prostego zestawu narzędzi, a potem przez osiem godzin zastanawiać się, czy na nielegalnym miejscu parkingowym, które z trudem wyszukaliśmy, najpierw zjawią się złodzieje kołpaków, czy może straż miejska z mandatami, strach byłby naszym Panem.

Przecudny text o społecznym odbiorze poruszania się po mieście rowerem - poczytajcie.

piątek, 11 czerwca 2010

Brama do Linuxa

Przeze mnie droga w miasto wyzwolenia,
Przeze mnie droga w wiekuisty uptime.
Przeze mnie droga w świat bez zawieszenia.
Jam dzieło wielkiej, prawej społeczności.
Wzniosła mnie z zera potęga wściekłości
Ku wyzwoleniu przed wirusów grozą.
Starsze ode mnie twory nie istnieją,
chyba że Unix, a jam jest nadzieją.
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z Windozą.


W pięknym roku 2006 napisałam i powiesiłam nad wejściem do naszego pokoju w Firmie Ukochanej. :-)

.

czwartek, 10 czerwca 2010

Altruizm, czyli egoizm

Anthony de Mello pisze o egoizmie ("Przebudzenie"):
Istnieją dwa rodzaje samolubstwa. Pierwszy polega na tym, że mam przyjemność w sprawianiu sobie przyjemności. Nazywamy to po prostu egocentryzmem. Z drugim mamy do czynienia wówczas, gdy odnajduję przyjemność w sprawianiu przyjemności innym. Jest to nieco bardziej wyrafinowany rodzaj egocentryzmu.

Pierwszy typ samolubstwa sam narzuca się ludzkim oczom, drugi natomiast jest ukryty, głęboko ukryty, dlatego też nader niebezpieczny. Powoduje on bowiem, iż zaczynamy wierzyć, że jesteśmy naprawdę wspaniali.

Chcesz być potrzebna/y. (...) utrzymujesz, że ponieważ inni potrzebują twojej pracy, to mamy tu do czynienia z wymianą dwustronną. (...) "Coś daję i zarazem coś otrzymuję".

Ale to nie jest dobroczynność, to po prostu oświecona interesowność.

Zresztą, jak pokazuje dalej autor, chodzi nie tylko o przyjemność płynącą z satysfakcji, że spełniamy dobre uczynki, że wypełniamy nasze obowiązki, że jesteśmy potrzebni. Chodzi także o uniknięcie poczucia winy, o to by ludzie widzieli jak dobrze wypełniamy swoje role, o strach że zostaniemy przez innych ludzi nazwani egoistami.

Pisałam już że w rodzinnych gronach, na forach internetowych i w innych miejscach wymiany myśli bardzo częstym zjawiskiem są potępiające reakcje na wyrażanie przez kobiety (tylko przez kobiety) niezadowolenia z tych czy innych aspektów rodzicielstwa. Matka Polka nie ma prawa do własnych potrzeb, do słabości. Dziecko ma wzbudzać w niej wyłącznie zachwyt i extazę. Strażnicy tego stereotypu zawsze posługują się argumentem egoizmu:

z Twoich postów widać, jak bardzo skupiasz się na sobie.. Twój ból, Twoje cierpienia, Twoje poświęcenia...
Miłość ma sens i jest piękna wtedy, gdy się więcej daje niż bierze. I gdy jest bezinteresowna.
Jasne, że poród to wielka trauma, a macierzyństwo nie należy do łatwych i prostych spraw, ale bez przesady, samo nowe życie, uśmiech dziecka, widok jak rośnie i się rozwija - rekompensuje całe cierpienie.
Przynajmniej tak jest w przypadku większości kobiet - myślałam nawet, że wszystkich - ale czytając Twój wpis, widać że są kobiety które sądzą inaczej. Dla mnie to czysty egoizm.

Autorka tej wypowiedzi genialnie zegzemplifikowała tezę de Mello. Najpierw mówi o "bezinteresowności" matki, a sekundę potem wymienia wszystkie przyjemności, które matka czerpie z relacji z dzieckiem. Stwierdza, że bilans jest dodatni, bo cierpienia są rekompensowane przez satysfakcję. Gdzież tu zatem altruizm? Ani odrobiny.

De Mello pisze:
"Żyć swoim życiem nie jest egoizmem. Egoizm zawiera się w żądaniu, by ktoś żył zgodnie z twoimi upodobaniami, żył dla twojej próżności, dla twojego zysku i twojej przyjemności."

Zaś S. J. Lec:
Bądź altruistą. Szanuj egoizm drugich.

.

środa, 9 czerwca 2010

"Godność znaczy posiadanie praw."

...mówi Magdalena Środa w rozmowie o upokorzeniach, jakich kobiety doznają na porodówce. O "o doświadczeniu przemocy, traktowaniu ciał kobiecych jako przedmiotu, o szpitalu jako instytucji totalitarnej."

Jedna pani szła już na salę porodową, zrobili jej lewatywę i ona po tej lewatywie nie mogła dojść po piętrach, pobrudziła korytarz. Pielęgniarki zrobiły jej dziką awanturę (...) Jak poszłam z mojego łoża madejowego do toalety, z wielkim brzuchem, już miałam mocne bóle, po lewatywie, ledwo doszłam. I w tym momencie otwierają się drzwi, stoi w nich pani doktor pachnąca Chanel 5 i mówi: 'To jest toaleta dla personelu'. Wtedy, w tej toalecie pomyślałam: 'To jest właśnie dno wszystkich upokorzeń, człowiek jest niczym'.

wtorek, 8 czerwca 2010

Byłam w Hannoverze

Lepiej być niż nie być. Istnienie jest lepsze od nieistnienia. Doktor Piskorz, który wykładał nam filozofię, egzemplifikował tę tezę przy pomocy flaszki wódki. Istniejąca wódka jest lepsza od nieistniejącej.
Z tego zaś wywodził dowód na istnienie Boga. Skoro Bóg jest doskonały - musi BYĆ.
"Bycie w" jest dużo lepsze od niebycia.
Ja niedawno byłam w Hannoverze. "Byłam" jest tu ważniejsze niż "Hannover", który dla mnie by nie istniał gdybym w nim nie była.

Pojechałam tam z Firmą Ukochaną na doroczny półmaraton. Tu można obejrzeć fotki. Szczególnie lubię pierwszą: "human GPS".


A tu: na deptaku.

piątek, 4 czerwca 2010

Kościół zezwolił na prezerwatywę!!!

Jedyny "godziwy" sex to taki, w którym nasienie trafia do dróg rodnych kobiety - tak wygląda etyka małżeńska Kościoła Katolickiego. Inne formy współżycia, jako nie mogące doprowadzić do poczęcia, są zabronione. Zaś sprzeciw wobec in vitro jako istotny element zawiera niezgodę na pozyskanie nasienia do zapłodnienia pozaustrojowego: wszak musi się to odbyć poprzez masturbację, fuj. Są co prawda w Kościele ludzie tacy jak ojciec Knotz, który głosi że sex oralny jest dopuszczalny, no ale pod warunkiem że tuż przed lub po był sex "normalny" - umożliwiający rozpłód. Ta ideologia, nakierowana na podporządkowywanie kobiet mężczyznom i zwiększanie ilości wyznawców jedynie słusznej religii, ubierana jest w poetyckie pierdoły w stylu "prawdziwie ludzki kontekst aktu małżeńskiego", "Komunia cielesna, psychiczna i duchowa" (zwłaszcza tam, gdzie pijany mąż wcześniej dał wpierdol żonie, która nie chciała dać mu d..., bo był dzień płodny).

In vitro jest zabronione, ale okazuje się że, zgodnie z orzeczeniem Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia, dozwolona jest medyczna sztuczna inseminacja. Niemniej, muszą zostać spełnione warunki: wytrysk nasienia do pochwy. Amerykańscy biskupi zalecają zatem, aby w celu pozyskania nasienia na czas stosunku założyć prezerwatywę. Aby nie była to grzeszna antykoncepcja, w prezerwatywie robi się dziurkę, by część nasienia wypłynęła do dróg rodnych. Część która zostaje wewnątrz używa się do inseminacji. Nie ma masturbacji ani antykoncepcji.

Czytałam iż starożytni Izraelici wykazywali się podobnym sprytem, by obejść przepisy Prawa Mojżeszowego, ale tak by pozostać w zgodzie z jego literą. Np. zabroniona była praca, w tym i podróżowanie, w szabat. Wyjątkiem była podróż wodą (trudno jej zaprzestać na pełnym morzu). Więc pobożny Żyd, gdy potrzebował jednak jechać dokądś w szabat, wsiadał na wóz i wstawiał nogi do miski z wodą. Pomysł z dziurką w prezerwatywie wydaje mi się podobny metodologicznie.

Tylko jak zalane spermą muszą być rowki mózgów, które siedzą w zakurzonych watykańskich bibliotekach i nie mając pojęcia o prawdziwym życiu wymyślają tak tragicznie żałosne rzeczy, które potem niszczą życie milionom ludzi.