Porcjunkula, ukochane przez Franciszka miejsce na ziemi. Tutaj zaczęła się jego droga duchowa - gdy usłyszał fragment Ewangelii "sprzedaj wszystko co masz i pójdź za mną". Tu wokół maleńkiego kościółka, w skrajnym ubóstwie, mieszkali bracia którzy zafascynowani miłością Biedaczyny przyłączyli się do niego. Stąd wyruszali by głosić dobrą nowinę i tu wracali. Tutaj też Franciszek zakończył swą ziemską drogę.
Ten kościółek - prosty, kamienny, szary, otoczony miękkimi, miłosnymi ramionami zielonej doliny Spoleto, leżącej u stóp Asyżu. Pozostał jako miejsce uświęcone obecnością Franciszka i jako wyrzut sumienia potężnej części Kościoła instytucjonalnego. Wszak ci którzy pławili się w dostatkach, nie mogli czuć się dobrze czując duchową obecność człowieka którzy wyrzekł się nie tylko bogactw, ale też przyjął zasadę, że nie można brać jałmużny większej niż na przeżycie do następnego dnia. Wszakże owi żądni władzy nad duszami i ciałami, pozostający w układach z królami i cesarzami, nie mogli lubić kogoś kto pokazywał że drogą naśladowcy Jezusa jest pokora. Przecież żyjących w rozpuście musiał kłuć w oczy fakt że ktoś potrafił żyć w czystości.
Nie potrafię do końca uchwycić tego fenomenu. Na czym to polegało, że Franciszek, którego sposób życia tak dramatycznie obnażał zepsucie ówczesnej hierarchii kościelnej, rozziew pomiędzy zasadami głoszonymi a realizowanymi, nie został skazany na śmierć za herezję. Czy siła jego świętości i miłości była tak wielka, że ulegali jej nawet biskupi i papieże? A może oni nie byli aż tak źli i cyniczni, może tęsknili za tym szczęściem, które było udziałem Biedaczyny, tylko nie mieli odwagi żyć w ten sam sposób? Podobnie jak współcześnie wielu stachuroidów tęskni za życiem, jakie wiódł Sted, a mimo to podpisują umowy o pracę na czas nieokreślony i biorą 30letnie kredyty na mieszkania?
Nie exkomunikowano Franciszka, ale trzeba było coś zrobić z tym kłującym jak cierń w zadek przykładem jego życia. Nie odważono się go zniszczyć, ale owinięto go w bawełnę. Porcjunkula - maleńka, uboga, prosta i wtulona w zieleń doliny - została obudowana jebitną, barokową bazyliką. Ściany pokryto kolorowymi malowidłami. Nad skośnym daszkiem wznoszą się gigantyczne kolumny, łuki i kopuły, gzymsy i złocenia, malunki i rzeźby. Absurd kosmiczny. Wyznawcę ubóstwa, brata mniejszego uhonorowano bogactwem i ogromem. Wszystkim, czym Franciszek nie był. Ideał sięgnął bredni.
Nie, ideał nie sięgnął bredni... on nadal jest w środku, a tam jest przecież to najważniejsze.
OdpowiedzUsuńMasz rację TomLee. Ta parafraza Norwida może być myląca. Właściwie to brednia sięgnęła ideału, obkleiła go ze wszystkich stron - ale on nadal żyje i promieniuje miłością, co widać po wielu podążających za nim szczerze ludziach.
OdpowiedzUsuńCyt. "Na czym to polegało, że Franciszek, którego sposób życia tak dramatycznie obnażał zepsucie ówczesnej hierarchii kościelnej, rozziew pomiędzy zasadami głoszonymi a realizowanymi, nie został skazany na śmierć za herezję?"
OdpowiedzUsuńOdp. Na tym, że nie głosił żadnej herezji ;)
Taaa, a wielu takich co głosiło tylko to co wyczytali w Ewangelii, poszło na stos czy szafot. Sama niewinność nie wystarczy. Daj człowieka, a znajdzie się na niego paragraf...
OdpowiedzUsuńZauważyłem, że mają coś wspólnego nasze rozmowy pod poprzednią notką i pod tą... Coś w tym jest, co mówisz na temat biskupów i papieży. Podoba mi się, że dostrzegłaś, że oni może nie byli jednak do końca źli i cyniczni. Może ich samych, a na pewno kogoś z ich przodków musiało pociągnąć to, co jest samym sednem Ewangelii, czyli miłość. A potem się jednak w pewnym momencie przestraszyli. Przez lata na tym sednie nabudowały się owszem różne bazyliki, w tym bazylika ludzkiej pychy i chciwości, ale pod tym wszystkim jest jakieś ogromne i przedziwne dobro. Zgadzam się też z tym, że przyczyną budowania tych bazylik często jest taka sekwencja: lęk (i stąd działania niezgodne z naszym sercem i sumieniem) -> zazdrość -> nienawiść. Lęk przed działaniem zgodnym z autentycznymi pragnieniami serca. Bo serce jest dobre, przez Boga stworzone, i pragnienia najgłębsze też są dobre. Ale idziemy w życiu na kompromisy. Podpisujemy umowy o pracę (niewolnicze kontrakty z firmami), bierzemy kredyty, które będziemy spłacać do końca życia, budujemy widzialną gołym okiem i błyskającą złotem potęgę. Wszystko po to, by się zabezpieczyć, by spełnić oczekiwania innych, by tych innych nie rozczarować. A więc ze strachu. Znam to doskonale z każdego dnia własnego życia - sam nie jestem od tego strachu wolny, choć bardzo chciałbym być, i tam gdzieś, w pragnieniu tej wolności, zasadza się moje chrześcijaństwo, choć wielu może to śmieszyć. Poveretto nie bał się iść na wskroś oczekiwaniom ludzi, a jednocześnie za Chrystusem. I to jest jego droga do Zmartwychwstania. Którego i Tobie, i sobie życzę.
OdpowiedzUsuńJaremo kochany,
OdpowiedzUsuńw codziennych działaniach i relacjach, "operacyjnie" zakładam że ludzie są dobrzy. Ale tak ogólnie, wcale nie jestem co do tego przekonana. Wydaje mi się że człowiek ma raczej skłonność do egoizmu. Na gruncie teologii można to tłumaczyć grzechem pierworodnym. Na gruncie teorii ewolucji tym, że dobór naturalny premiował tych którzy zadbali o siebie, o przeżycie swoje i potomstwa. Tak więc egoizm i wypływające z niego zło jest wpisany w ludzką naturę.
A co do spełniania oczekiwań innych - ja jakiś czas temu postanowiłam że czynić to będę tylko tam, gdzie wzięłam na siebie, dobrowolnie, taką odpowiedzialność. Gdzie się zobowiązałam. Tam gdzie zadzierzgnęłam przyjaźnie. Tam, gdzie zaprosiłam na świat dziecko które potrzebuje mej miłości by przeżyć. Wszyscy inni, rodzice z ich ambicjami, instytucje które chcą mnie wykorzystać, religia z jej patriarchatem, społeczeństwo z jego oczekiwianiami - mogą się ugryźć. Boże, ile mi to dało wolności i spokoju. Życie nie w zgodzie z sobą prowadzi do kompletnego obłędu.
O, jak to dobrze. Aż się czuje świeże powietrze, gdy czytam Twoje przemyślenia.
OdpowiedzUsuńMam taką hipotezę. Trudno mi ją na razie jasno wyrazić, gdyż się kształtuje. Otóż wydaje mi się, że kwestia autentyczności i dobrowolnych wyborów była po prostu nie dość akcentowana w poprzednich wiekach, dlatego, że ludziom do głowy by nie przyszło postępować w sposób nieautentyczny. Stawiam tezę kontrowersyjną: nie byli do tego stopnia zależni od społeczeństwa. Mówi się, że dawniej to społeczeństwo określało role i zachowania jednostek. Jednakże gdy czytam Pismo Święte, zwłaszcza Stary Testament, widzę autentycznych ludzi, grzeszników, którzy całym sercem grzeszą, a potem całym sercem pokutują (król Dawid!). Bardzo rzadko spotykam się w dawnej literaturze z przykładami podejmowania nieautentycznych wyborów (wyjąwszy leitmotiv aranżowanego małżeństwa i mezaliansów - a nawet i w aranżowanych małżeństwach ludzie bywali szczęśliwi!). Wydaje mi się, że bardzo często w Kościele ludziom do głowy nie przychodzi, że ktoś mógłby wziąć ślub z kimś, kogo nie kocha, lub też zdecydować się na dzieci z chęci sprostania społecznym kanonom. Zakłada się tu autentyczną dobrowolność wyboru (zresztą tak samo jest w nauce o grzechu, który musi być świadomy i dobrowolny, żeby zaistniał) - w sytuacji braku tej dobrowolności możliwe jest nawet stwierdzenie nieważności małżeństwa. Więc może ten Kościół jednak nie jest taki straszny, tylko społeczeństwo nagle, oszalale pędząc, wypadło z wirażu? Może to właśnie w dobie mass mediów jesteśmy dużo bardziej zależni od innych niż np. na polskiej wsi w XVII wieku?
Na razie to może brzmieć chaotycznie, ale te przemyślenia kształtują się u mnie od pewnego czasu, więc w końcu przybiorą jaśniejszy kształt...
A mi się zdaje że nie istnieje coś takiego jak "natura ludzka". Ten termin to bardzo wygodna proteza językowa, która jednakowoż więcej zaciemnia niż wyjaśnia. No bo niby wszyscy wiedzą o co chodzi, ale tak naprawdę możemy odnosić się do poglądów mędrców starożytnych, czy do Hobbes'a, czy do koncepcji prawa naturalnego, czy do socjobiologii lub antropologii, etc.. W zależności od tego który kontekst wybierzemy, pojawiają się idee zupełnie różne - często ze sobą sprzeczne. Co nam zatem pozostaje? Na pewno możemy wypowiadać się z sensem na podstawie wejrzenia we własną psyche, lecz przy tym unikając uogólnień. Możemy też na poziomie kognitywnym opisać maszynerię mózgu z którą się rodzimy i która uzdalnia nas do określonych działań.
OdpowiedzUsuńAle tu o naturze ludzkiej raczej nic nie mówiliśmy?
OdpowiedzUsuńJaremo, to co piszesz o wolności wyboru dziś i dawniej jest bardzo ciekawe i w moim odczuciu bardzo prawdziwe. W dawnych czasach bardzo adekwatne było określenie: "ciało jest więzieniem duszy". Na progu czasów nowożytnych nastąpił jednak w kulturze pewien zwrot związany ze zracjonalizowaną scholaryzacją, hospitalizacją, penalizacją, koszaryzacją etc. i dziś jednak adekwatniejsze wydaje mi się określenie: "dusza jest więzieniem ciała". Kulturową samoświadomość w tym temacie zawdzięczamy oczywiście Freudowi, lecz wcale nie sądzę by od jego czasu ilość krat i zamków się zmniejszyła. Wręcz przeciwnie - z każdym nawykiem cywilizacyjnym ich przybywa (zob. Zelenka - "Guzikowcy").
OdpowiedzUsuńW rozumieniu tego tematu dużo dała mi lektura Foucault ("Nadzorować i karać"). Współczesna kultura zachodu afirmuje wolność ciała, które nie jest już dłużej własnością pana feudalnego. Dusza nasza natomiast zniewolona jest bardziej niż kiedykolwiek i sama z kolei zniewala to ciało. Któż z nas może pozwolić sobie na rezygnację z porannego mycia zębów, wzucia obuwia, nałożenia tekstyliów na nasze ciała (Francesco to zrobił). A przecież jesteśmy szympansami! Fakt ulegania przez duszę popędom czy afektom (grzesznicy o których piszesz) był w przeszłości akceptowany (co nie znaczy że usprawiedliwiany).
Ciało należało do kogoś innego (np. do inkwizytora palącego je na stosie), lecz dusza mogła wszystko (także czynić źle). Wyzwolenie z tego ciała było rozumiane jako uwolnienie duszy od cielesnych przywar - bez współczesnej medycyny ludzie od ciała cierpieli straszne męki. Swoją drogą dosyć ciekawe że średniowieczna wizja piekła to wyobrażenie ducha (świadomości) odczuwającej nieskończenie długie i niezwykle intensywne cierpienie fizyczne.
Inny aspekt to wielość możliwości. Dawniej wybory były o tyle autentyczne, że spektrum możliwości było relatywnie wąskie.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń@Jarema
OdpowiedzUsuń"Ale tu o naturze ludzkiej raczej nic nie mówiliśmy?"
Pacia pisała o naturze ludzkiej w poprzednim komentarzu.
Jaremo,
OdpowiedzUsuńmoje poczucie co do dawnych czasów jest dokładnie odwrotne. Nie tyle ludziom wtedy do głowy nie przychodziło, że mogliby postąpić niezgodnie z sobą, co nie zdawali sobie sprawy że mogliby postąpć niezgodnie z paradygmatem z góry przypisanym ich klasie społecznej, ekonomicznej i płciowej, więc nawet nie zastanawiali się nad wyborem.
Narzucane małżeństwa nie są jedynym przykładem, wystarczy poczytać XIXw realizm. O tym jak klasa społeczna w której ktoś był urodzony determinowała jego życie i jak niemożliwym było ją zmienić. O tym jak szlachcicowi "nie wypadało" zajmować się biznesem i zarabiać na czym innym niż praca chłopów w jego majątku. O tym jak kobiecie "nie wypadało" kształcić się czy pracować zawodowo, uczestniczyć w życiu politycznym i społecznym, albo chociażby chodzić w góry w spodniach.
Dopiero współczesność z jej upowszechnioną wiedzą o wielości kultur potrafiła zakwestionować utarte schematy postępowań.
Oczywiście, jest to wrażenie powzięte na podstawie przekazów literackich. Ani Ty ani ja nie byliśmy świadkami tamtych czasów i nie wiemy jak było wtedy. Mój pogląd opieram też częściowo na obserwacji zmian mentalności pokoleń z którymi się stykam. Im ludzie starsi, wychowani w mniejszej dostępności informacji, tym bardziej przywiązani do schematów, mniej otwarci na to co przekracza ich difolty.
Aha, fakt że małżeństwa aranżowane bywały szczęśliwe w niczym nie zmienia faktu że narzucanie dziecku małżonka jest głęboko nieetyczne.
Oczywiście zgadzam się, że narzucanie komuś współmałżonka jest nieetyczne i nieludzkie. Mimo to to jest dobre pytanie, czy współczesność tak naprawdę sprawiła, że ludzie żyją bardziej autentycznie... Mam co do tego wątpliwości. Owszem, przynależność do konkretnych grup społecznych określała może stosunkowo więcej niż teraz, ale czy takie formalne kształtowanie zachowań nie było ostatecznie korzystniejsze, niż współczesne kształtowanie nieformalne - przez mass media i kulturę konsumpcyjną?
OdpowiedzUsuńJednym ze wskaźników, które mogłyby przemawiać za moim wnioskowaniem jest fakt dramatycznie wzrastającego w tej ponoć wyzwalającej kulturze Zachodu odsetka osób z różnego rodzaju nerwicami, z depresją na czele. Główną przyczyną nerwic jest właśnie - o czym wiem choćby z własnego doświadczenia - życie wbrew sobie, życie nieautentyczne, nieprawdziwe. Jeżeli więc świat szedłby w stronę autentyzmu, to skąd coraz większe znerwicowanie społeczeństwa? Wydaje mi się, że liczba fałszywych ideałów, które musimy spełniać, rośnie z dnia na dzień... Natura nie znosi pustki. Tam, gdzie kiedyś było sformalizowane i zinternalizowane w dużej mierze wymaganie ze strony społeczeństwa (bo w danej klasie społecznej tak wypada, tak się robi itp.), dziś jest niesformalizowane, ale może dużo silniejszy dyktat medialnych wzorców, dyktat bezmyślnej szkoły, koszmarny dyktat grup rówiesniczych, dyktat rodziców, od których dzieci są bardzo uzależnione (zwłaszcza w Polsce ze względu na potworne trudności mieszkaniowe)...
Jeszcze do Morisila (b.ciekawa wypowiedź!):
OdpowiedzUsuńCo do wizji świadomości odczuwającej cierpienia fizyczne, myślę, że coś w tym jest. Namieszał dużo Kartezjusz ze swoim podziałem na res cogitans i res extensa, ale moje wewnętrzne doświadczenie świadomości niewiele różni się od doświadczenia ciała, co więcej, czuję, jak świadomość może się rozciągać, kurczyć, zamykać, otwierać itp...
No i pełna zgoda co do tego, że "dawniej wybory były o tyle autentyczne, że spektrum możliwości było relatywnie wąskie". Ale może i teraz spektrum możliwości jest wąskie w porównaniu z tym, co będzie za 300 lub 800 lat? Kto wie, z jakich zewnętrznych okowów nasze ciało zostanie (pozornie) wyzwolone wraz z postępem techniki? Może będziemy w dużo większym stopniu władać czasem i przestrzenią (np. na pstryknięcie palcem teleportując się w to miejsce Ziemi, gdy właśnie chcemy być), już nie mówiąc o naszej tożsamości (może dojdzie do tego, że będziemy mogli przyjmować formy, jakie chcemy...).
Czy to jednak pomoże naszym duszom? Śmiem wątpić.
Jaremo drogi,
OdpowiedzUsuńnie zgadzam się zupełnie. Teraz, jeśli ulega się niewolnictwu mediów, reklamy, konsumpcji - to z własnego wyboru. Wiem, z doświadczenia, że można temu po prostu nie ulegać. Tak samo jak można nie ulegać rodzicom, rówieśnikom, szkole. Mieszkania? My z Kazikiem biorąc ślub wbrew woli naszych rodziców zakładaliśmy że szybciej zamieszkamy pod mostem niż z nimi. Nie mieliśmy wtedy mieszkania, pracy, zawodu, stopni naukowych... okazało się że można się nie sprzedać, nawet w najmniejszym stopniu. To jest tylko kwestia tego jak wiele poczucia bezpieczeństwa jesteś w stanie oddać za swoją wolność.
Natomiast jeszcze paręset lat temu nasze małżeństwo, jeśli by było zawarte bez zgody rodziców, byłoby nieważne. Teraz nacisk rodziców jest podstawą do unieważnienia ślubu kościelnego. Teraz jest dużo łatwiej nie pójść w niedzielę do supermarketu, niż 50 czy 100 lat temu nie pójść do kościoła na mszę.
Współczesność daje też nieskończenie większe możliwości uniezależnienia się finansowego przez dzieci. Ot, jedziesz do Anglii, zmywasz naczynia i żyjesz po swojemu. Dawniej syn kowala zostawał kowalem i dziedziczył po ojcu warsztat, a syn prawnika dziedziczył stosunki w świecie prawniczym. I spróbuj się tu zbuntować. Widziałeś film o Jane Austen "Becoming Jane"? A i wyjechać do Ameryki nie było tak łatwo by tam poszukać swojego kawałka ziemi (i można było strzałę od Indian dostać, czemu się nie dziwię bo to ich ziemia była).
A nerwice, depresje? Wiesz, że na Ukrainie ludzie nie chorują na autyzm? Bo się go nie diagnozuje. Nasza wiedza o psychice ludzkiej jest bardzo świeża. Dawniej jednostki słabe po prostu ginęły, nie znajdując w sobie siły do życia, popadały w nałogi i rychło kończyły żywot. Teraz się ich wspiera, pomaga, leczy. To nie tak że ludzie kiedyś nie mieli powodów do smutku. Tylko że od społeczeństwa dostawali jedynie radę "weź się w garść". Psychologia zaczyna się pod koniec XIXw. Kiedyś nie było nerwic bo się ich nie diagnozowało.
Coś w tym jest, co mówisz, że jest pewien udział własnego wyboru w poddawaniu się terrorowi konsumpcji. A jednak idziemy w stronę konsumpcyjnego narkotyku wtedy, kiedy brakuje nam miłości i siły. Śmiem twierdzić, że współczesność właśnie nam tę siłę i miłość zabiera. Człowiek bez właściwości, który nie ma się o co oprzeć, jest może bardziej wolny - przynajmniej zewnętrznie - ale wewnętrznie jest spętany ze względu na brak jakiegokolwiek systemu odniesień. Opieramy się więc na sobie nawzajem - jedni na drugich, a jedni i drudzy krusi i podatni na zranienia, jak ślepcy u Breughla... No i - jak piszesz wcześniej - mający w sobie dużo zła.
OdpowiedzUsuńNie chciałbym bronić "feudalnego" społeczeństwa, ale wydaje mi się, że mimo wszystko zatracamy pewną naturalność, osadzenie w świecie, które mieli ludzie w społeczeństwie tradycyjnym. Przykładem jest lubiany przez Ciebie "Avatar", który pokazuje, ile stracili ludzie przez współczesność.
Co do nerwic i depresji, nie byłbym taki pewien. Jednak mimo wszystko psychologia już dość długo funkcjonuje, a jednak liczba osób w depresji wzrasta na Zachodzie w ostatnich latach. Żadne z nas nie ma dowodu na to, jaka jest tego przyczyna, ale moja intuicja jest taka, że nie da się tego wytłumaczyć tylko większą liczbą diagnozowanych. Świat nie dający żadnego oparcia działa nerwicogennie...
A jakie oparcie dawał ludziom "świat" 100 czy 200 lat temu?
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem wzrost nerwic i depresji związany jest z tym, że jesteśmy coraz bardziej ambitni. Coraz więcej chcemy osiągnąć, i przez to coraz więcej pracujemy. Chcemy tego, bo wiemy że można, w telewizji, w internecie, w gazetach widzimy ludzi którym się udało, więc wiemy że można, więc harujemy żeby ich dogonić...
Dawniej ludzie nie mogli. Jak ktoś się urodził w biednej rodzinie to miał o wiele mniejsze szanse na awans społeczny niż dzisiaj. I chyba ludzie byli z tym pogodzeni, może przez to szczęśliwsi, ale nie powiedziałbym że świat był przez to lepszy.
Zachowało się to w Indiach, gdzie faktycznie funkcjonuje system kastowy. Nie wiem czy ludzie z niższych kast są szczęśliwsi od Europejczyków czy nie, być może są pogodzeni z losem, ale nie chciałbym być na ich miejscu.
Nie ma się co dziwić - Amerykanin zarabiający 5000 $ miesięcznie też nie chciałby być na miejscu Polaka zarabiającego 1200 brutto... Ale który z nich jest szczęśliwszy? Nie zawsze ten pierwszy.
OdpowiedzUsuńTak, chyba to jednak zależy od zgody z losem. Ale na pewno nie chodzi o taką zgniłą zgodę, taką "na siłę", tylko o dostrzeżenie większego sensu w danej sytuacji.
Nie widzę też żadnego innego wskaźnika tego, czy świat jest dobry, jak autentyczne szczęście ludzi w tym świecie.
Ciekawe, czy koleżanka mieszka we współcześnie wygodnie urządzonym mieszkaniu, wystrojona jak "uboga" dama, spoglądająca co chwilę w lustro, czy nie rozmazał się jej makijaż, zasiada przed superkomputerem, popija kawę i wylewa lzy nad innymi, ktorym nie dorasta do pięt, i narzuca innym ideal życiowy, by samą żyć bogato i wygodnie
OdpowiedzUsuń@Jarema: Ja myślę, że jednak szczęśliwszy jest ten Amerykanin. Oczywiście, nie zawsze, ale statystycznie pewnie częściej. Dlaczego? Bo ten Polak WIE że można inaczej, lepiej. (Zresztą w ogóle Polacy to strasznie nieszczęśliwy naród). Gdyby nie miał telewizora, internetu itp., i nie wiedział, że gdzieś tam żyje taki Amerykanin, pewnie byłby szczęśliwszy.
OdpowiedzUsuńJak w Huxleyu - albo prawda, albo szczęście. Nie można mieć obu naraz. Ja wolę prawdę.
Jaremo miły,
OdpowiedzUsuń"Śmiem twierdzić, że współczesność właśnie nam tę siłę i miłość zabiera."
A w jaki niby sposób dawne czasy dawały człowiekowi siłę i miłość? Narzucając mu religię jedynie słuszną, czyli tę którą wyznawał władca? Ja w sobie i w swoim otoczeniu widzę mnóstwo siły i miłości - w jednostkach silnych i kochających. Są też jednostki słabe i egoistyczne, i to na moje rozeznanie zależy od osobowości poszczególnych osób.
Co więcej, nie widzę żadnej zależności pomiędzy oparciem w Bogu, religii czy autorytetach a siłą i zdolnością do kochania pośród licznych bliskich mi ludzi. Ani też w sobie tej zależności nie widzę. Kiedyś byłam mocno wierząca, teraz nie wierzę w Boga, choć wolałabym, żeby był. I wtedy i teraz moja etyka była taka sama: oparta na przeświadczeniu że chcę czynić dobro, bo jest dobre (a nie dlatego że "tak chce Bóg"). Spośród znanych mi ludzi wielu z tych najetyczniejszych to niewierzący. A zdystansowanie się od Kościoła pozbawiło mnie potężnego źródła nerwic - eklezjogennych, w których żyłam kiedyś.
Dawniejsze czasy dawały ludziom też dużo mniejsze poczucie bezpieczeństwa. Choroby z którymi nie radziła sobie medycyna, klęski żywiołowe po których nie było rządowych dotacji, wojny co pokolenie, fizyczna nietykalność zależna od kaprysów władcy. Wolność głoszonych poglądów i wyznawanej religii są dość niedawnym wynalazkiem, potępianym jeszcze niedawno przez papieży.
OdpowiedzUsuńNatomiast z Amerykaninem nie zamieniłabym się, kasa mi nie stanowi, a mentalność ludzi Starego Świata dużo bardziej mi odpowiada.
Współcześnie ludzie dzięki ułatwieniom technicznym mają dużo więcej wolnego czasu niż kiedyś, który mogą zużywać na zastanawianie się nad sensem życia. A jak się zastanawiają to w części przypadków dochodzą do wniosku że sensu tego nie ma. Może dlatego popadają w nerwice. Kiedyś nie było czasu myśleć - tyrało się od rana do nocy. Nie wiem, taka myśl przyszła mi do głowy. I wolę żyć teraz niż kiedyś. Jeśli będę chciała być bliżej natury, jak mieszkańcy Pandory, to po prostu pójdę mieszkać do lasu. Mam wybór.
"liczba fałszywych ideałów, które musimy spełniać, rośnie z dnia na dzień..."
Nic nie musimy. Wszystko możemy.
Ciekawe, mamy zupełnie inne spojrzenie... Ja widzę jednak wielu ludzi, którym bliskość z Bogiem daje właśnie tę siłę i tę miłość. Kształtuje osobowość, czyniąc ją silniejszą. Zaś bardzo często ci, którzy uważani są przez świat za silnych, kochać nie potrafią. Taki jest mój odbiór rzeczywistości. Sam miałem dużo silniejsze nerwice w czasach, kiedy byłem daleko od Kościoła. Piękną chwilą było dla mnie, gdy odnalazłem Boga właśnie w Kościele. To był rok 2001 i moja konwersja u dominikanów - już nigdy, cytując Świetlickiego, nie będzie takiego lata. Ogromna siła, radość i przekonanie o głębokim sensie, o tym, że "all things shall be well". Potem ta euforia opadła, ale od czasu do czasu pojawia się jakiś jej przebłysk. Na tyle, że nie pozwala mi zapomnieć o Bogu, choć nieraz kłócę się może nie tyle z Kościołem, co z "kościółkowym towarzystwem", które niesłusznie chodzi w nimbie świętości, oboje wiemy, o jaki typ ludzi chodzi.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy można dyskutować o tzw. "dawnych czasach", gdyż znamy je tylko z opowieści, a poza tym nawet obraz dzisiejszego świata różni się nam w zależności od podstawowych założeń. Jestem jednak przekonany, że szczęście nie zależy od tego, czy nam jest na zewnątrz lepiej (to do Pawła). Najszczęśliwszy byłem, gdy w czasie studiów roznosiłem ulotki i zarobiłem na tym 42 złote, a moi Rodzice byli wtedy biedni jak mysz kościelna (Tato na bezrobociu). Wiedziałem, że można lepiej, że można bogaciej, wygodniej, a i tak byłem szczęśliwy. Całkowita racja, Pacyfko - to przekonanie o sensie życia, a nie wygody czy przyjemności czynią mnie szczęśliwym! Ale dlaczego dochodzą do wniosku, że tego sensu życia nie ma? To jest pytanie! Łatwo byłoby odpowiedzieć, że dlatego, że po prostu życie w ogóle nie ma sensu, a wolny czas pozwala to odkryć. Bo jednak są ludzie, którzy mają wolny czas, a nie stwierdzają, że życie nie ma sensu, a aż nadto jest ludzi, którzy zapier...., i też uważają życie za zasadniczo bezsensowne. Pisałem o tym pracę magisterską. Czytałaś "Psychologa w obozie koncentracyjnym" V.E.Frankla? (w wersji ang. "Man's search for meaning"). Właśnie koncepcja Frankla opowiada o tym, jak dążenie do sensu jest naszym podstawowym motorem. Goni nas czarna dziura (o której i Sted pisał w "Fabula rasa"), czyli rozpacz, poczucie bezsensu. Sens to życie, bezsens to śmierć. W odnalezieniu sensu życia nie pomaga jednak współczesność, która mówi: Boga nie ma, życie to tylko forma istnienia białka, nie ma żadnego sensu poza biologicznym. A co do tego, czy musimy spełniać fałszywe ideały? Owszem, to prawda, że możemy, a nie musimy. A jednak każde z nas (a przynajmniej ja) na pewno może wyliczyć w swoim życiu wiele sytuacji, kiedy postępowało wbrew sobie. Czasami jest to przemożne.
Pieniądze szczęścia nie dają, tak jak krowy nie dają sera.
OdpowiedzUsuńPieniądze dają poczucie bezpieczeństwa. A raczej brak pieniędzy to poczucie zabiera (bo pieniądze to nie wszystko). Poczucie bezpieczeństwa to podstawowa ludzka potrzeba, jeśli nie jest zaspokojona, człowiek nie będzie szczęśliwy. Jestem w stanie wyobrazić sobie przypadki ludzi, którzy czują się bezpiecznie mimo braku pieniędzy, jednak są to przypadki rzadkie, i tylko takie, w których człowiek jest odpowiedzialny tylko za siebie. Nie wyobrażam sobie odpowiedzialnego człowieka mającego rodzinę na utrzymaniu, który czułby się szczęśliwy nie mając źródła dochodu ani żadnych oszczędności.
Jaremo miły,
OdpowiedzUsuń"Ciekawe, mamy zupełnie inne spojrzenie..."
Chyba nie tak zupełnie :-) Podajemy tylko inne exempla. Ja nie chcę z nich wyciągać jakichś generalnych wniosków. Nie wiem, czy częściej Bóg/religia ludziom pomagają, czy im przeszkadzają, nie znam żadnych na ten temat badań.
"Ja widzę jednak wielu ludzi, którym bliskość z Bogiem daje właśnie tę siłę i tę miłość."
Ja też wielu takich widzę. Ale też znam wielu którzy mają siłę i miłość bez Boga i wielu którzy z Boga czerpią zgorzkniałość, nienawiść i pychę, oraz takich którzy wypełnianiem nakazów religii doprowadzili swą osobowość, życie, i życie swych najbliższych do martyrologicznej ruiny. Ale - jak mówię - nie wiem, jak jest najczęściej. To pewnie zależy od jednostki.
"Piękną chwilą było dla mnie, gdy odnalazłem Boga właśnie w Kościele. (...) Ogromna siła, radość i przekonanie o głębokim sensie, o tym, że "all things shall be well". Potem ta euforia opadła,"
To jest bardzo częste zjawisko, i ja go doświadczyłam. Ludzie wkręcają się w Boga we wspólnotach i przeżywają stany endorfiniczne podobne do zakochania. Potem dzieje się dokładnie to samo co w stałych związkach. Które bywa, okazują się trwałe.
"Jestem jednak przekonany, że szczęście nie zależy od tego, czy nam jest na zewnątrz lepiej"
Ja też. I też było mi dobrze np. zaraz po ślubie, gdy byłam biedna bardzo. Ale zgadzam się też z Amorfisem, że potrzebne jest też poczucie bezpieczeństwa. Każdy człowiek ma gdzie indziej jego próg, i trzeba być niesamowicie wierzącym, jak Franciszek, żeby nie tracić spokoju ducha bez pewności posiadania minimum środków potrzebnych do biologicznego przetrwania.
"Właśnie koncepcja Frankla opowiada o tym, jak dążenie do sensu jest naszym podstawowym motorem."
Tylko jednostek głęboko samoświadomych. Jaki jest ich odsetek w naszym społeczeństwie? Moich sąsiadów napędza dążenie do zdobycia flaszki na wieczór. :-/
"W odnalezieniu sensu życia nie pomaga jednak współczesność, która mówi: Boga nie ma, życie to tylko forma istnienia białka, nie ma żadnego sensu poza biologicznym."
Ale co to jest zatem ta "współczesność"? Bo jak dla mnie, współczesne czasy oferują niesamowity wachlarz możliwości. Jeśli ktoś ma telewizor, może oglądać TVN, TVP i Trwam i to jest tylko jego wybór. Internet oferuje bez wychodzenia z domu wszelkie możliwe treści. Chcesz to czytasz o Bogu, chcesz to o białku. Ja w otaczającej mnie kulturze znajduję ogromną wielość przekazów z których mogę sobie wybrać, i postrzegam to za wartość. Etyka może się realizować tylko w przestrzeni wolności.
"A co do tego, czy musimy spełniać fałszywe ideały? Owszem, to prawda, że możemy, a nie musimy. A jednak każde z nas (a przynajmniej ja) na pewno może wyliczyć w swoim życiu wiele sytuacji, kiedy postępowało wbrew sobie."
Ja tak działałam tylko wtedy kiedy byłam JESZCZE uwikłana w rodziców lub w religię.
Na pewno w przypadku rodzin z dziećmi pewien poziom dochodów jest potrzebny. Ale z drugiej strony jasne, że ta linia pokazująca zależność szczęścia od dochodów nie jest taka prosta. Trzeba by porobić jasne badania na ten temat. Oczywiste jest, że z punktu widzenia człowieka, który ma rodzinę, strata źródła dochodów widziana jest jako poważne nadwerężenie szczęścia. Ale mi chodzi o inne porównanie - o porównanie różnych krajów z różnymi dochodami na osobę i subiektywnych wskaźników szczęścia.
OdpowiedzUsuńI tak wg http://worlddatabaseofhappiness.eur.nl Polska ma wskaźnik szczęścia (4-step verbal happiness, średnia na skali 1-10) 6,12. Wyprzedzają ją między innymi takie kraje jak Filipiny (7,27), Nigeria (8,29), Kirgistan (7,06), Rwanda (6,88) i Panama (6,79)! Filipiny, Rwanda i Kirgistan przewyższają także Niemców pod względem tego wskaźnika...
Zgadzam się z Tobą Jaremo. W skali państw, to wygląda bardzo różnie, i często ludzie są szczęśliwi tam gdzie mają bardzo małe dochody. Nie byłem co prawda nigdy w Tybecie, ale jak widzę ludzi stamtąd na zdjęciach, czytam relacje podróżników, to wyglądają na bardzo szczęśliwych. Zawsze uśmiechnięci, wydaje się że potrafią czerpać radość z rzeczy najmniejszych.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony, z pewną rezerwą podchodzę do takich badań, bo szczęście to bardzo niemierzalna wartość.
W co do Polski, pisałem już gdzieś, że wydaje mi się że w ogóle jesteśmy bardzo nieszczęśliwym narodem. Sam to widzę na przykładzie mieszkańców swojego miasta i przyjezdnych. Mieszkańcy Szczecina na codzień bardzo swojego miasta nie lubią. Uważają że jest brzydkie. A przyjezdni wprost się zachwycają. Nie wiem na czym to polega. Taka już nasza cecha narodowa że nie potrafimy się cieszyć tym co mamy. I ja nie jestem od tej przypadłości wolny.
Cóż, ja też.
OdpowiedzUsuńPrawdę mówi ten obrazek: http://tnij.org/rainbinpl
Pacyfka: Twój komentarz z 4.08 pokazał mi się dopiero teraz...
OdpowiedzUsuńCo do badań, to przynajmniej "Diagnoza społeczna" prof. Czapińskiego wskazuje za każdym razem, że wiara w Boga pomaga lepiej znosić trudy życia - może nie spektakularnie, ale zawsze.
"Znam wielu którzy mają siłę i miłość bez Boga i wielu którzy z Boga czerpią zgorzkniałość, nienawiść i pychę, oraz takich którzy wypełnianiem nakazów religii doprowadzili swą osobowość, życie, i życie swych najbliższych do martyrologicznej ruiny."
Oczywiście ja też masę takich znam. Wściekam się za każdym razem, gdy widzę takie przypadki, i nieraz już próbowałem wskazać, gdzie jest maska, która powinna opaść niektórym z gęby. Widziałem już ludzi we wspólnotach, którzy w samotności lub w złych związkach przeżywali swoje nieszczęścia i nikt im nie podał ręki, a "przyjaciele" w odwodzie mieli tylko piękne, okrągłe zdania, z których nieraz - jak pisał Krynicki - sączył się czysty jad.
Tylko, czy gdyby założyć, że Bóg istnieje, miałby On działać inaczej? Miałby wejść z jakąś szaloną interwencją? Może do tych ludzi, którzy sączą jad, On mówił - tylko On mówi zawsze po cichu, nie wrzeszczy, choć wielu chce wrzeszczeć w Jego imieniu... Bóg, w którego wierzę, daje możliwość wyboru. Tak to już jest w chrześcijaństwie. To Bóg, który poszedł na krzyż, a nie taki, który prowadzi ludzi na żelaznej smyczy. Pozwala ludziom grzeszyć. Wielu filozofów i artystów się na Niego za to wścieka, ja jednak lepszego nie znalazłem, i innego nie chcę.
Zestawiając to z ostatnią częścią Twojego komentarza, mam wrażenie, że w dużej mierze problem tworzą jednak RODZICE i SPOŁECZEŃSTWO. Nie Jezus i Jego nauka. W Polsce mamy ten problem, że to się jakoś splata. Religia - jak wszystko, co jest tworem także ludzi (no bo przecież nie tylko Boga) ma to do siebie, że jest niedoskonała. To jest wpisane w jej naturę. A jednak jestem przekonany, że gdyby ludzie konsekwentnie szli za Jezusem, za Jego nauką, gdyby czytali ostrzeżenia wobec faryzeuszów, to świat wyglądałby lepiej. Chyba jednak nie może lepiej wyglądać, bo jest zło, które ściąga nas w dół, jak jakaś potworna grawitacja ku niebytowi.
Rzadko dziś odczuwam endorfiniczne stany podobne do zakochania w Bogu, ale nie neguję tego, co mi się przydarzyło, i nie przypisuję tylko endorfinom (skądś się one jednak wzięły, coś, Ktoś sprowokował je do popłynięcia przez moje żyły....
cd.
OdpowiedzUsuń"trzeba być niesamowicie wierzącym, jak Franciszek, żeby nie tracić spokoju ducha bez pewności posiadania minimum środków potrzebnych do biologicznego przetrwania"
Tu się całkowicie zgadzam. Wierzę jednak, że jest to otwarta droga. Zupełnie inaczej jest, rzecz jasna, gdy jestem z kimś w związku, lub gdy mam dzieci. Wtedy mam wiele razy większą odpowiedzialność, bo o ile sam mogę regulować swoje potrzeby w dużym stopniu, o tyle nie mogę wpłynąć na to, by regulowali je inni, zwłaszcza moi najbliżsi. Jednak - powtarzam - znam ludzi, którzy właśnie dzięki Bogu czerpią tę siłę, by dać sobie radę także i z tą odpowiedzialnością. Zawsze można oczywiście na to powiedzieć, że jako samotny człowiek ("pasożyt", "truteń", "samolub" jak już zdarzyło mi się usłyszeć) nic na ten temat nie wiem. Ale wolę iść za głosem swojego serca i nie wiązać się na siłę mimo jakiejkolwiek ideologii, czasem drapowanej w katolickie szatki. A przykład tych ludzi, których znam, mówi sam za siebie, i ja jako ten samotny truteń mogę co najwyżej ich wskazać. Widziałem już cuda, które czyniła wiara, i skoki w przepaść wiary, przy zaufaniu do Boga, które kończyły się pięknymi lądowaniami. Także w dziedzinie materialnej.
Zapewne za mało mówi się w Kościele o słuchaniu swojego serca i zgodności ze swoim sercem, z jego głosem. Jestem akurat przekonany, że Bóg - skoro nas stworzył - mówi także w naszym sercu, w naszych pragnieniach (chyba, że są one ewidentnie złe). To jest augustiańskie "kochaj i rób, co chcesz", czy pawłowe "wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść". Ale mało się mówi o tym dlatego, że ludzi dławi wszechobecny strach. Ojcem strachu jest diabeł (jakkolwiek go rozumiemy), a nie Bóg. Stąd nieufność, widoczna też w Kościele, ale dużo bardziej we wszystkich świeckich instytucjach, od urzędów począwszy.
"Tylko jednostek głęboko samoświadomych. Jaki jest ich odsetek w naszym społeczeństwie?"
OdpowiedzUsuńSamoświadomość... Hm, zastanawiam się, czy to jest właściwe słowo. Może to po prostu świadomość rzeczywistości? Sensu życia z samego siebie się nie wyprowadzi, chyba, że sens biologiczny (przekazanie genów), który jak oboje wiemy nie wystarcza do tego, by uczynić człowieka szczęśliwym. Myślę, że dzisiejsze czasy wraz z psychologią teoretycznie robią bardzo dużo dla samoświadomości. Dzisiejszy człowiek Zachodu wie o sobie samym niby dużo więcej, niż 500 lat temu. Ale może w związku z tym też traci kontakt z rzeczywistością, może nawet ze swoją własną intuicją? Setki poradników pop-psychologicznych robią swoje. Pewno jest w nich ziarno prawdy, ale też bardzo dużo miejsca na dodatkową ideologię i schematy. Rzeczywistość jest ubierana w słowa, a te znów ją zniekształcają, otrzymujemy więc na wyjściu papkę, która stanowi równie groźną ideologię, co inkwizytorskie zapędy niektórych ludzi Kościoła. Matrix! Pod tym wszystkim kryje się zwykłe, "względnie naturalne" (mówiąc po schelerowsku) postrzeganie rzeczywistości, które może nam jest dużo mniej dane, niż człowiekowi nieuwikłanemu w cały system mass mediów i popkulturę, a z drugiej strony w RODZICÓW i SPOŁECZEŃSTWO...
"Ja w otaczającej mnie kulturze znajduję ogromną wielość przekazów z których mogę sobie wybrać, i postrzegam to za wartość. Etyka może się realizować tylko w przestrzeni wolności."
Rzecz w tym, że dobro mówi głosem cichym, a zło wrzeszczy reklamami: "szmatka bodybalsam megabass" (pamiętasz, skąd to?). Nie jestem za tym, żeby dobro narzucać, bo to droga donikąd. Jedyne, co możemy, to być wzmacniaczami dla tego cichego głosu.
"Ja tak działałam tylko wtedy kiedy byłam JESZCZE uwikłana w rodziców lub w religię".
Ciekawe, gdzie tu była linia demarkacyjna - czy faktycznie nauczanie Jezusa sprawiało, że robiłaś rzeczy nieautentyczne, czy też faktycznie wdrukowany gdzieś tam głos rodziców?
Nie tak dawno napisałem wiersz o tym. Tenże Ci dedykuję:
FILTR
nie ułatwia życia
ta przyspawana maszynka
pojawia się łagodne wezwanie
- słyszę twarde krzyki
pojawia się miłość
- czuję ssanie w żołądku
pojawia się prawdziwy Jezus Chrystus
z wyciągniętymi dłońmi
- widzę ojca z wyciągniętym palcem
matkę brzęczącą nad uchem
stare ciotki w męskich butach
zrobić w filtrze krótkie spięcie
ale jak