Od kiedy jeżdżę używając voucherów, straciłam sympatię dla taxówkarzy.
Część z nich zachowuje się zupełnie normalnie, część kręci nosem że jakiś kwit dostają zamiast żywej gotówki, natomiast z niektórych wyłazi zwyczajne cwaniactwo. A żeby to było co najmniej 10 zł, a żeby nie uruchamiać licznika (=nie zapłacić podatku), a żeby zaokrąglić w górę. Żeby tak wyciągnąć tę złotówę (sic!), dwie extra. Bo to niby "firma płaci", czyli nie ja, to co mi zależy. A niby z jakiej racji miałabym wyciągać złotówkę z kieszeni mojego Szefa by zostawić ją w kieszeni kierowcy?
To jest takie typowo polskie myślenie, po komunie można by je było tylko nieco sparafrazować: "z firmowego nie ukraść, to jak ze swojego dołożyć". To przekonanie, że firmy to źródełka bez dna, że przedsiębiorcy śpią na forsie i trzeba im ją wydrzeć wszelkimi sposobami, a to czy się pracuje czy nie, nie ma większego znaczenia. Ten brak zauważania prostego przełożenia, że dochód firmy, wypracowany przez realizację jej zleceń poprzez pracę pracowników, jest jedyną drogą do uzyskania pieniędzy na wypłaty dla nich. Ślepota na ten prosty fakt jest typowa zarówno dla większości pracowników jak i dla autorów przepisów prawa pracy. Byleby się robotnik nie narobił, a zarobił. Czy się stoi, czy się leży.
Jedyna wesoła rzecz w tym wszystkim to obserwowanie fluktuacji form słowa "voucher" na wyświetlaczach w taxówkach. Bazuki, znaczy się panie z bazy dyspozycyjnej, używają wszystkich możliwych wariantów. "Wouczer", "vołcher", "vouczer", "wołcher" :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz