Zapraszam również na mój blog motocyklowy

Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/

sobota, 20 kwietnia 2013

Wasz ALTRUIZM to zwykłe ĆPANIE


Kilka lat temu zaczęłam pisać o czarnych stronach macierzyństwa. Nie byłam świadoma, że wypowiedziałam wojnę ostatniemu, najświętszemu tabu naszego społeczeństwa. Stąd szok, gdy z rąk czytelników, obcych i przyjaciół, spotkał mnie CYBERLINCZ. Jeden z commentarios classicos:

z Twoich postów widać, jak bardzo skupiasz się na sobie.. Twój ból, Twoje cierpienia, Twoje poświęcenia...
Miłość ma sens i jest piękna wtedy, gdy się więcej daje niż bierze. I gdy jest bezinteresowna.
Jasne, że macierzyństwo nie należy do łatwych i prostych spraw, ale bez przesady, samo nowe życie, uśmiech dziecka, widok jak rośnie i się rozwija - rekompensuje całe cierpienie.
Przynajmniej tak jest w przypadku większości kobiet - myślałam nawet, że wszystkich - ale czytając Twój wpis, widać że są kobiety które sądzą inaczej. Dla mnie to czysty egoizm.

Oczywiście każdy kto umie posługiwać się mózgiem widzi, że autorka nie jest żadną altruistką. Kontakt z dzieckiem sprawia jej przyjemność większą, niż dyskomfort wywołany wysiłkiem, a więc w bilansie wychodzi na plus. Dziecko jest dla niej zatem źródłem przyjemności. JEJ przyjemności - a więc egoistycznej. 
Ponadto to jawny fałsz, iż ona "więcej daje niż bierze" bo jak sama chwilę później przyznaje, jej cierpienie jest rekompensowane z nawiązką przez radość.

A teraz, po latach, czytam:
"Nauka od lat próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy miłość macierzyńska to instynkt, czy zachowanie wyuczone. Krystyna Rymarczyk, psycholog, neurobiolog: - Badania pokazują, że jednak instynkt. Gdy pokazuje się kobietom zdjęcia różnych dzieci, w tym ich własnych, to przy oglądaniu fotografii własnego potomstwa wyraźnie widać pobudzenie tzw. obszaru układu nagrody. Czyli tej części mózgu, która odpowiada za poczucie zadowolenia. Silne pobudzenie układu nagrody powoduje wydzielanie dużych ilości DOPAMINY, co wzmaga stan EUFORII i radości. "
Dopamina. Ośrodek nagrody, ten sam który uaktywnia się podczas sexu, jedzenia słodyczy, picia wódy, ćpania amfy. Dokładnie o tym pisała moja "altruistyczna" czytelniczka. "Uśmiech dziecka rekompensuje całe cierpienie". Po prostu twój układ nerwowy zalewał się endogennym dragiem. Ten cały twój altruizm to jest najbanalniejsza NARKOMANIA!

W zasadzie mnie to nie dziwi. Ewolucja musiała to zrobić w ten sposób po to, by ludzkie samice były w stanie przetrwać ten koszmarny, absurdalny, wieloletni wysiłek. Inne ssaki mają to jakoś sensowniej rozwiązane. Poród trwa kilka minut, opieka nad potomstwem kilka miesięcy, rzadko rok. Szczenię ludzkie po roku dopiero stawia pierwsze kroki. Źrebię potrafi biegać galopem godzinę po przyjściu na świat.

"Dlaczego niektóre kobiety nie odczuwają szczęścia z posiadania dzieci? - mówi dalej neurobiolog Krystyna Rymarczyk. - Przyczyny mogą być różne. Psychologiczne, społeczne, ale też biologiczne - wynikające z zaburzeń na poziomie biochemii mózgu. Zaburzenia wydzielania prolaktyny lub oxytocyny wpływają najprawdopodobniej na wadliwe działanie układu nagrody - kobieta nie odczuwa szczęścia, patrząc na swoje dziecko. "

I wówczas staje się ono czymś na kształt złamanej nogi. Nie dość że sprawia mnóstwo bólu i kłopotu, to musisz to ciągnąć ze sobą wszędzie. Najprostsze sprawy, jak wejście na schody, stają się wyprawą na K2. Nie możesz normalnie przemieszczać się, pracować, funkcjonować na żadnej płaszczyźnie.

Społeczeństwo zrozumie, jeśli kobieta przyzna się, że nie kocha swej siostry, brata, ojca, nawet matki. Zrozumie, że nie kocha męża i gdy odejdzie od niego. Ale nie wybacza tym, które nie kochają dziecka. Takie osoby żyją w osamotnieniu, w poczuciu winy. Nie ujawniają się ze strachu przed potępieniem. Wiedzą, że nie dostaną wsparcia. Że nikt nie będzie potrafił wyjść poza swój punkt widzenia, poza swoje doświadczenie i przeżywanie tej sprawy. Zupełnie jak z kochającymi płeć własną. Oni też są w mniejszości - nie rozumianej, pogardzanej, nienawidzonej.

Macierzyństwo jest w Polsce detabuizowane dopiero od jakichś dwóch lat (duże zasługi pisma "Bachor"). O ile coraz łatwiej jest przyznać się do zmęczenia, frustracji, bezradności, poczucia uwięzienia - to o braku miłości do dziecka jeszcze nadal nie bardzo. "Normalna" większość nie potrafi pojąć, że emocje to coś, co pojawia się bez kontroli człowieka - a więc brak uczuć pozytywnych, czy też uczucia negatywne nie są skutkiem decyzji ani osądu, jak to określiła cytowana czytelniczka. "są kobiety, które sądzą inaczej", napisała, zamiast "czują inaczej".
I za coś, co przytrafiło im się wbrew ich woli i intencji, nazywane są nieludzkimi potworami. Egoistkami.

PS. Wpis jest w zamierzeniu uniwersalny, nie osobisty. Precyzuję w komentarzach poniżej

.





23 komentarze:

  1. uważam, że dla wszystkich dziewcząt, osiągających wiek reprodukcyjny, a już na pewno dla takich, które ukończyły 16 lat, powinno się organizować warsztaty, na których się je uświadomi, jak NAPRAWDĘ wygląda macierzyństwo. że dziecko to nie lalka, którą wystarczy ładnie ubrać i wyjść z wózkiem na spacer. że to ciężka praca, nieprzespane noce, rezygnacja z własnych potrzeb. szczególnie przydałoby się to kobietom, które uważają zatrzymywanie przy sobie mężczyzny "na ciążę" za fantastyczny pomysł - żeby ktoś im uświadomił, jaką odpowiedzialność na siebie biorą i że mężczyzna nawet jeżeli zostanie z poczucia obowiązku, to i tak większość ciężaru związanego z codzienną opieką nad dzieckiem spoczywa na kobiecie.
    i nie czuj się wyobcowana, bo naprawdę znam sporo matek, które wcale nie uważają, że macierzyństwo to nieustające pasmo euforii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Abo kochana, dzięki za wsparcie. Piszę zresztą ogólnie, nie o sobie, ja już ten temat mam przepracowany, pięciolatek zresztą to jest zupełnie inny temat niż niemowlę. I ta relacja wygląda inaczej teraz. Ale tamten okres mojego życia to było najliteralniej PIEKŁO. Nie życzę tego najgorszemu wrogowi. Leżącego się nie kopie, a ja leżąc na dnie dostawałam jeszcze wpierdol od ludzi. Skoro po latach nadal tak to pamiętam, że ten list czytelniczki umiem z pamięci zacytować, to wyobraź sobie jak to musiało boleć wtedy.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Społeczeństwo zrozumie, jeśli kobieta przyzna się, że nie kocha swej siostry, brata, ojca, nawet matki. Zrozumie, że nie kocha męża i gdy odejdzie od niego. Ale nie wybacza tym, które nie kochają dziecka."

    Od razu "nie kocha"? Pewnie kocha, tylko bodźce pozytywne nie rekompensują pozytywnych. No i zastanawiam się czy homo sapiens jest tak naprawdę przystosowany do samodzielnego wychowywania dzieci. W sensie bez pomocy rodziny (babcie!) w wariancie minimalnym, a żłobek, przedszkole itd. w rozszerzonym.

    OdpowiedzUsuń
  4. Różnie to jest, Rozie. Często tak jak mówisz - kocha, ale ta miłość nie daje jej siły by to ogarnąć. Ale są i takie które nie czują żadnych pozytywnych uczuć. Są też takie które czują głównie bądź wyłącznie negatywne. Serce nie sługa, a instynkt nie zawsze działa. Większość ludzi nie jest w stanie tego pojąć.
    Myślę, że homo s. nie jest zdolny przeżyć samodzielnie z potomstwem. Nie da się bez pomocy urodzić, ani przetrwać połogu. Małpy mają sierść której młode się trzymają, naga małpa sapiens musi dziecko trzymać na rękach cały czas. Jak tu zbierać banany czy polować? Dlatego nasi przodkowie żyli w stadach, a samice rodziły po kilkanaście sztuk, z czego przeżywały 2-3.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że jest różnie. Teoretycznie wbudowana chemia powinna w większym lub mniejszym stopniu zadziałać. Jeśli nie działa, to pewnie lekarz może coś przypisać. Jakiś mother's little helper, jak to Stonsi śpiewali. I wydaje mi się, że problem jest zamiatany pod dywan, bo w praktyce występuje częściej, niż mogłoby się wydawać. OK, na szkole rodzenia coś o depresji poporodowej było. Tyle, że nie jest to w żaden sposób sensownie kontrolowane. Położna nawiedza dom przez jakieś 2-3 tygodnie IIRC. Potencjalne rozbieżności rodzice vs. położna typu ideologicznego już zupełnie pomijam.

      Co do "nie da się samodzielnie urodzić" itp. - da się. Jasne, pomoc się przydaje, ale powinno się dać samodzielnie i bez zaawansowanej pomocy medycznej. Do niedawna (w skali ewolucji) standardem był poród w domu. Ew. przy pomocy ojca dziecka. Banany można zebrać wcześniej (pewnie bardziej orzechy czy jabłka). Zresztą dziecko w chustę i już ręce wolne.

      Usuń
    2. No właśnie pramatki z jaskiń nie miały chust.

      Usuń
    3. Mogły mieć skóry. Zresztą, wtedy bardziej stadami żyli (czyli nie tylko babcie, ale i szersza rodzina).

      Usuń
  5. Jest jeszcze jedna rzecz której większość ludzi nie rozumie. Że czym innym są uczucia do dziecka jako do osoby, a czym innym odbiór sytuacji macierzyństwa. Można kochać dziecko a nienawidzić bycia matką, uwiązaną, przytłoczoną przez ciężar odpowiedzialności i psychofizyczny wysiłek.

    OdpowiedzUsuń
  6. Paciu, jako niemal zawsze czuję temat identycznie. moim zdaniem jednak to wcale nie jest ostatnie z najświętszych tabu społecznych. to tylko kolejna warstwa mentalnej cebuli. temat więc łzawy wielopoziomowo.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dużo prościej i łatwiej żyć bez potomstwa. Naprawdę. Wspominam czas kawalerski, miałem dużo czasu, pieniędzy, mogłem sobie pozwolić na wszystko. I podejrzewam, że okazji do wydzielania różnych endo- miałem znacznie znacznie więcej. Macierzyństwo tudzież "tacierzyństwo" to często ogromne wyzwanie, heroizm i okazja do frustracji. Więc nie pisz, że to okres nagrody i chemii. TOŻ to czysty altruizm. Poświęcenie siebie dla drugiego człowieka i to w sposób boleśnie dosłowny. A że chemia to przy okazji jakoś ułomnie wynagradza: podkreślam ułomnie - chwała Bogu. W głównej mierze jest to akt woli, nie jakiejś chemicznej powinności. Wynika to być może w faktu przyrostu mózgu u człowieka. Dawno przekroczyliśmy moment, gdy chemia w wielu aspektach przestała nad nami dominować (w tych, w których dominuje zwierzęta). Przykładem niech będzie fakt, że wiele kobiet nie ma dzieci, choć cały organizm gra, by miały ich wiele - a więc rezygnują z większej przyjemności dla mniejszej? Wątpię. Tymczasem odwrotna sytuacja, czyli potomstwo, to przede wszystkim rezygnacja z przyjemności, które oferuje świat. Czasu wolnego, książek, fajnej pracy, kolekcjonowania pieniędzy. Wszystkie te chemiczne przyjemności dla odrobiny satysfakcji, jaką daje uśmiech dziecka (ale przecież to nie jest żaden argument, który stoi za tą decyzją!). To nazywasz narkomanią. Coś mi tu nie gra. I mówię to - że tak się wyrażę - z oka cyklonu. Więc wiem o czym mówię :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Chicku, w tym poście nie chodzi o to jakie przyjemności się wybiera i zaspokojenie których potrzeb. Dla wielu ludzi rodzicielstwo jest potrzebą, bez dzieci czują że ich życie nie ma sensu, jeśli nie mogą mieć dzieci walczą o nie w ośrodkach adopcyjnych, lecząc bezpłodność, biorąc kredyt by zapłacić za in vitro (kilkadziesiąt tys. zł - to chyba świadczy o tym jak są zdesperowani). Są tacy którzy po pierwszym dziecku decydują się na kolejne, bądź kilka kolejnych. Po prostu jednym sprawia większą przyjemność i satysfakcję to, a innym co innego.
    W tym poście chodzi o to, czy kobietę która nie jest szczęśliwa z bycia matką i która nie kocha swego dziecka można nazwać potworem i egoistką. Czy można ją potępić za to, że sobie nie radzi. Bo taka reakcja jest normą. Doświadcza jej każda taka kobieta, która się otworzy i ujawni. Sama jej doświadczyłam. Czyżbyś nie pamiętał?

    OdpowiedzUsuń
  9. To dobrze, że coraz więcej pisze się o tym, co nazywasz Pacyfko ciemnymi stronami macierzyństwa, bo nie ulega wątpliwości, że czasami dziecko daje naprawdę ostro popalić. Niektóre dzieciaki są po prostu zajebiście ciężkie w obsłudze i już - i to jest jedna strona ciężkiego macierzyństwa. Ale jest też druga strona - wiele kobiet i facetów jest po prostu kiepskimi matkami i ojcami. I to są dwie strony biadolenia, które czasami w konfiguracji trudny dzieciak + kiepska matka lub ojciec osiągają koszmarne apogeum.
    Do wyjaśniania aktów altruizmu na płaszczyźnie neuro-psycholgicznej podchodzę raczej ostrożnie - w pewnym momencie okazuje się bowiem, że ktoś, kto ukrywał Żyda pod podłogą po prostu zalewał swój układ nerwowy endogennym dragiem albo był uzależniony od adrenaliny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz Ryba, bo w naszym społeczeństwie jest takie przeświadczenie, że na rodziców nadają się wszyscy. I potępianie każdego, kto się nie nadaje. Zarówno tych którzy odkryli to przed poczęciem i decydują się nie mieć dzieci - ich się nazywa egoistycznymi konsumpcjonistami, stawia pod ścianę i każe się z tej decyzji tłumaczyć. Jak i tych którzy odkryli to po przyjściu dzieci na świat. Naprawdę, masz prawo nie mieć talentu do języków, do kierowania pojazdem, do sportu, do urządzeń elektronicznych i innych rzeczy - ale nie masz prawa być słabym rodzicem, bo od razu jesteś "egoistką", "suką", "potworem", "użalającą się nad sobą cierpiętnicą", "krzywdzącą niewinnego człowieka".
      To jak bardzo jest żywe w społeczeństwie to absurdalne przeświadczenie - że każdy nadaje się na rodzica - podkreślają dobitnie sytuacje z orzecznictwa rodzinnego. Pozbawienie praw rodzicielskich udaje się tylko w sytuacjach extremalnych. Jest mega presja na to by dzieci były z biologicznymi rodzicami, choćby byli patologią. Cholera jasna, żeby prowadzić samochód musisz zrobić kurs, zdać egzamin. Być rodzicem to dużo większa odpowiedzalność, a społeczeństwo, więc i państwo, zakłada że umie to każdy.

      Usuń
  10. Pewnie można tak tak podejść do tematu: chemia nie zadziałała, jestem usprawiedliwiona. Oczywiście, uczucia i emocje to sprawa głęboko osobista, i nikt nie powinien ich oceniać. Niemniej gdy dorosły człowiek decyduje się (świadomie) na powołanie do życia nowego człowieka, to powinien ponosić tego konsekwencje. Jeżeli nastąpiły jakieś nieplanowane okoliczności i macierzyństwo jest obarczone "wadą" to trzeba się z tym zmierzyć. To przed poczęciem należy rozważyć czy naprawdę człowiek chce dokonać rewolucji w swoim życiu. Przecież nie ma obowiązku posiadania dzieci (póki co ;)).
    To dziecko całkiem niedługo będzie dorosłe, i świadome (bo tego się nie da ukryć przed dzieckiem), że dla mamy było niczym "złamana noga". I wg mnie, jeżeli mówimy o egoizmie, to właśnie w tym miejscu: użalając się nad sobą zapominamy że krzywdzimy człowieka, który nie jest niczemu winien.
    Natomiast zastanawia mnie, dlaczego kobiety, które cierpią w macierzyństwie nie podejmują radykalnych działań mających na celu zmianę ich sytuacji. Czy dla dziecka i dla nich nie byłoby lepiej, gdyby to one odeszły z domu i były spełnione w życiu? Dlaczego tak łatwo wchodzą w rolę makipolkicierpiętnicy?

    Pacyfko, nie bierz tego osobiście do siebie. To moje przemyślenia na (jak to nazwałaś) detabuizowanie macierzyństwa.
    pozdrawiam
    Ama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie Amo. Tak właśnie nasze społeczeństwo do tego podchodzi. Spójrz, jak wartościująco piszesz o tym, mimo że na wstępie deklarujesz, że nie powinno się oceniać uczuć. W każdym innym zdaniu jednak to robisz.
      "usprawiedliwiona" - jakby chodziło o winę. Etyka definiuje winę jako świadome i dobrowolne działanie z intencją zła. W niemożności odnalezienia się w roli matki nic takiego nie ma.

      Właśnie o tym pisałam: że ludzie, którzy nie doświadczyli takiego stanu, nie są w stanie zrozumieć, pojąć ani wesprzeć. Jeśli dziecko jest planowane, to właśnie dlatego, że przyszli rodzice myślą, że rodzicielstwo będzie czymś fajnym, że będą kochali dziecko - a nie po to żeby sobie zrobić krzywdę. Więc kiedy okazuje się że nie jest tak, jak myśleli że będzie - choć byli przekonani, że decyzję podejmują "świadomie" to cierpią. Po prostu. Jeśli mając paromiesięczne dziecko słyszysz o matce która umarła w połogu i łapiesz się na myśli "rany jaka szczęściara, też bym tak chciała" - jeśli codziennie walczysz ze sobą, by nie wyjść z czwartego piętra przez okno - to znaczy że jest naprawdę źle. A ty to cierpienie określasz "użalaniem się nad sobą", "wchodzeniem w rolę matkipolkicierpiętnicy". To że się wydrwi i zlekceważy czyjś ból, nie sprawi, żeby on zniknął.
      Oczywiście - taka sytuacja jest bardzo niedobra dla przyszłej świadomości dziecka. Ale co można z nią zrobić? Nie mówić o tym? Fałszywie się uśmiechać? Przecież ono wyczuje to i tak.

      Twierdzisz, że można by zastanowić się nad "odejście z domu i bycie spełnionym w życiu". To stoi w sprzeczności z tym co tak twardo stwierdzasz wcześniej: "powinien ponosić konsekwencje", "trzeba się z tym zmierzyć". Pozostawanie "w domu" to jest właśnie to zmierzanie się i ponoszenie konsekwencji. Zaś społeczeństwo wymaga żeby oprócz pozostawania w czymś, co odbierasz jako więzienie, jeszcze się tym więzieniem cieszyć, jarać i uwielbiać. A że nie da się robić z uśmiechem na ustach czegoś, co wcale nie cieszy? Jak nakazać sobie samemu cieszyć się ze złamanej nogi, "bo wszyscy dookoła się cieszą ze swoich złamanych nóg"? (a jak się bliżej przyjrzeć to prawie każdy ma taki lub inny problem z tym).

      Zaś gadanie o odejściu to tak jak tłumaczenie kobiecie, którą mąż bije (ale tak, żeby na obdukcji nie było widać), która ma troje dzieci, od lat nie pracowała, mieszka w mieszkaniu teściów, że skoro ci źle to zabierz dzieci i odejdź. To się tak prosto mówi. Gdzie mieszkać? z czego żyć? Myślę, że psychicznie i społecznie niemożliwe jest "być spełnionym w życiu" po porzuceniu dziecka - dla kobiety oczywiście, mężczyznom to wolno. Skoro już mówienie o niezadowoleniu z macierzyństwa powoduje takie reakcje ("egoistka, cierpiętnica, użala się nad sobą, powinna ponosić konsekwencje, zmierzyć się") to taka decyzja oznaczałaby śmierć społeczną dla kobiety - odrzucenie przez rodzinę, przyjaciół i środowisko - i konieczność społecznego zaczynania nawet nie od zera tylko z głębokiego leja po bombie. Nie sądzę też żeby w większości przypadków można było psychicznie się podnieść z poczucia winy, że się było wyrodną matką itd. Po prostu - nawet porzucając dziecko nie da się odzyskać swego życia takim, jakie było przedtem, bo znienawidzą cię wszyscy z tobą samą włącznie.

      Amo, nie bierz tego osobiście do siebie. To tylko moje przemyślenia na (jak to nazwałaś) "łatwe" wchodzenie w rolę "matkipolkicierpiętnicy".
      i ja pozdrawiam

      Usuń
  11. Masz rację - jestem niekonsekwentna. Wiem, że łatwiej stać z boku i się mądrzyć niż radzić sobie z dramatem życiowym. Więc krótko:
    1. może największą zaletą "detabuizacji" macierzyństwa jest właśnie to, że pozwoli kobietom decydującym się na pierwsze dziecko na uwzględnienie różnych opinii i doświadczeń. Kiedyś taką rolę spełniały wielopokoleniowe rodziny: pozwalały uczyć się roli matki na cudzych doświadczeniach. Zauważ jednak, że te najbardziej radykalne głosy dotyczą pierwszego okresu życia dziecka. Z czasem większość kobiet przyzwyczaja się? uczy się? godzi ze swoim losem? obniża pragnienia? A może gdy dziecko wchodzi na poziom kontaktu intelektualnego jest łatwiej?
    2. zjawisko "oddawania" dziecka istniało zawsze. Wielu z naszych rówieśników ma doświadczenie, że przynajmniej rok (a czasem i 3-4) swojego życia spędzili u babci na wsi, cioci czy innej osoby z rodziny. Nie wydaje mi się, aby to było silnie napiętnowane. Obecnie ja osobiście znam kilka przypadków gdy kobieta zostawiła ojca z dzieckiem. Przy czym należy pamiętać że wybór nie dotyczy: odchodzę od rodziny albo jestem idealną kochającą matką. Alternatywą jest: odchodzę od rodziny albo jestem i cierpię ja a ze mną i dziecko. Wg mnie nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji - można tylko minimalizować szkody. Co absolutnie nie znaczy, że namawiam cię do tak radykalnych kroków. Ale może należy odczarować również tą kwestię, aby była ona społecznie akceptowalna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @AMa: Dla uproszczenia dalszej dyskusji: masz dziecko/dzieci? Nijak nie widzę w rodzinie wielopokoleniowej możliwości nauki roli matki (ojca widzę litościwie pominęliśmy, może to i lepiej). Jest możliwość pewnego odciążenia młodej matki, tu zgoda. Natomiast raczej nie widzę możliwości nauki. Oraz: każde dziecko jest inne.
      I tak, pierwszy okres jest najbardziej upierdliwy, bo dziecko jest najbardziej absorbujące. W zasadzie śpi, je, wydala i się drze. W dziwnych interwałach. Jak masz niefart, to głównie się drze, a śpi lekko i najchętniej zasypia przy jedzeniu. Jak zacznie się samo poruszać, to jest lepiej, bo często wystarczy zapewnić bezpieczne środowisko do eksploracji, żeby się chwilę sobą zajęło. I tak, przy kontakcie intelektualnym jest łatwiej. Jest szansa na wytłumaczenie, że najpierw coś, a potem coś. Jest szansa na dowiedzenie się, czemu płacze. Przyzwyczajenie pewnie też. No i dowcip o kozie.

      Usuń
    2. Hej Rozie.
      Ama ma dzieci i jest wspaniałą matką.
      Ojców pomijamy, bo wszystko wskazuje na to że nie istnieje coś takiego jak instynkt ojcowski. Jest to kulturowe,wyuczone. Udział ojców w wychowaniu gigantycznie się zwiększył na przestrzeni ostatnich pokoleń, ale badania wskazują na to że nie wynika to z większej chęci spędzania czasu z niemowlętami ale z faktu iż kobiety coraz śmielej formułują wymagania wobec swych partnerów, a oni starają się im sprostać. Ale to zupełnie inny temat.
      Masz 200% racji, że NIE MA MOŻLIWOŚCI NAUCZENIA SIĘ, czym jest macierzyństwo. Nawet jak mieszkasz w domu z dzieciatą siostrą. Nawet jak zajmujesz się jej dziećmi, to są to nadal JEJ DZIECI. I odpowiedzialność obciąża ją. Nawet zawodowa niania ma ten komfort że wieczorem ma fajrant i luz mentalny do rana. Matka tego nie ma nigdy. To nieprawdopodobnie wyczerpuje. Matki których mężowie poświęcają czas dzieciom zazwyczaj i tak czują się bardziej obciążone - właśnie dlatego że nawet jeśli partner "pomaga" to angażuje tylko czas, zaś odpowiedzialność jest jej,ona musi wszystko zaplanować, przygotować, skoordynować, pamiętać...
      Tak więc doświadczenie kontaktów z CUDZYM dzieckiem nie jest moim zdaniem podstawą do miarodajnego doświadczenia czym jest macierzyństwo. Zatem jestem przekonana że NIE MA MOŻLIWOŚCI "ŚWIADOMEJ" DECYZJI NA PIERWSZE DZIECKO. Bo wszystko co myślisz na ten temat może się nie sprawdzić. Dlatego jak moi znajomi informują mnie o ciąży to cieszę się z nimi tylko wtedy gdy jest to druga ciąża. Fakt, że zdecydowana większość par nie decyduje się na drugie dziecko (w PL przypada 1,3 dziecka na kobietę) jest również znaczący.
      Mi się trafiło dziecko z tych wyjątkowo trudnych, już od urodzenia, ale o przyczynach dowiedzieliśmy się dopiero po 3,5 roku. Do tego czasu otoczenie nasycało mnie świadomością że to ja wszystko spierdoliłam i że jestem złą, wyrodną matką.

      Usuń
  12. Hej, Pacyfko.
    Dopiero teraz przeczytałem Twoją odpowiedź na mój post. Napisałem ją w proteście, bo mam wrażenie, że źle odebrałaś to, co napisała moja żona i za bardzo uprościłaś sprawę. Nasze doświadczenia się zupełnie nie zgadzają z tym co napisałaś. Mamy dwoje dzieci, z obu się cieszymy, totalnie nas rujnują pod każdym względem :) i mamy nadzieję na kolejne, bo nic nie ma większej wartości niż nowe życie*. I to zdanie chyba jest dość uniwersalne.

    *(podejrzewam, że nazwiesz to nieodpowiedzialnością, z czym znowu się nie zgodzę).

    Zdrowa bądź!

    PS. nieraz wspominamy Twoje wizyty w toalecie z dzieckiem na kolanach, tak że pamiętamy :) nasze pierwsze dziecko było dużo większym urwisem od drugiego dziecka (Madzi nie dało się odłożyć na chwilę, nawet jeśli spała na rękach), a jednak świadomie się zdecydowaliśmy na kolejne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chicku - a jak miałam twoim zdaniem odebrać to, co napisała? Widzisz, że to boli, mimo iż minęło pięć lat? Pamiętasz piosenkę Niemena o słowie i nożu? Trzeba uważać, kiedy się rzuca w kogoś personalnie słowami.

      "Nic nie ma większej wartości niż nowe życie". Oczywiście, że się absolutnie nie zgadzam. Jest mnóstwo wartości większych, chociażby życie tych, którzy już istnieją i są świadomi.
      Natomiast jeśli napiszesz na końcu tego zdania "dla mnie" - to wtedy prawdziwość wzrasta do 100% a uniwersalność spada o 100%.

      Jeśli masz środki, by wykarmić i wykształcić kolejne dziecko, i sytuację na tyle stabilną że małe prawdopodobieństwo by się miała pogorszyć przez najbliższe 20 lat - to dlaczego miałabym nazywać to nieodpowiedzialnością?

      Usuń
    2. tych "jeśli" właśnie brak :)
      nb. dziś w radiu słyszałem telefon pewnej kobiety, która opowiadała o wielodzietnej rodzinie, w której się wychowała. Na wiele rzeczy nie starczało, ale było wesoło. Bliskie jest mi takie myślenie.
      Przeraża mnie myśl, że z powodu decyzji jakiegoś chwilowego polityka czy grupy politycznej moje dziecko ma nie przyjść na świat. Mam wewnętrzne pragnienie, chyba wynikające z pragnienia wolności, by swoje decyzje w tak ważnej sprawie podejmować niezależnie od tego, co dzieje się w wielkiej polityce czy gospodarce.
      Zresztą Pacyfka, powiedz, co to jest dzisiaj stabilna sytuacja, gdy codziennie pracę traci 2 tyś. ludzi? .. chyba nie ma czegoś takiego. A nawet jeśli, to dotyczy bardzo wąskiej grupy społecznej (2%?) Moja żona (2 fakultety ścisłe) szukała pracy pół roku (bezskutecznie) po tym, jak gdy zaszła w ciążę, poprzedni pracodawca nie przedłużył jej umowy. Do tamtego momentu sytuacja wyglądała bardzo stabilnie.

      Ad. "Nic nie ma większej wartości niż nowe życie". Możemy się nie zgadzać, zdziwiłoby mnie, gdybyś zgodziła się ze mną. Już ta możliwość zaistnienia życia (a więc istnienia czegoś, co ma, gdy istnieje, tę samą wartość, co drugie życie, już wcześniej istniejące) mnie obezwładnia.

      Usuń
    3. Nie ma wolności, jeśli jest się potem zależnym od łaski czy niełaski innych ludzi, bo się nie jest w stanie wykarmić własnych dzieci. Znam taką rodzinę wielodzietną. Bez przerwy zależni od wszystkich wokoło, dzieci nie były z wpadki, tylko z szału tworzenia nowego życia. Nie jest wesoło. Jest ciągłe szarpanie się, bieda, brak środków na podstawowe potrzeby.
      Pamiętasz ten mój wpis? Manna nie leci z nieba. Nieodpowiedzialni żyją nie dzięki łasce Boga, ale wsparciu "egoistów".

      Usuń
    4. Ci wielodzietni często pracują więcej, niż ci pracujący single. A państwu i tak oddają nawet 80% swoich zarobków w różnych podatkach. Jeśli państwo, któremu zależy, by było więcej dzieci, część tej kwoty zwróci tym wielodzietnym, nie widzę w tym nic złego (niech państwo zwróci chociaż to, co oni płacą w podatkach do kasy państwa kupując tylko jedzenie, będzie z tego pokaźna suma).

      jestem za tym, by państwo w jak najmniejszym stopniu ingerowało w życie obywateli (każdy potrafi sam wydać swoje pieniądze). Ale we wspieraniu rodzin jest coś dobrego, podobnego do finansowania pensji nauczycieli. Rodzice też wykonują pracę, ale nikt im za to nie płaci. Nie chodzi, by płacić wiele, ale żeby objąć ich jakaś awaryjną opieką, bo i tak na dłuższą metę państwo na tym skorzysta (chociaż pewnie już jakaś kolejna ekipa).

      Abstrahuję oczywiście od tego, że wiele rodzin wielodzietnych pracuje. Znam taką, gdzie jest 9 dzieci, oboje pracują, zarabiają ok. 7 tyś. miesięcznie i ledwo dają radę. Z punktu widzenia państwa: płacą ogromne podatki, robią świetną robotę dla gospodarki (bo te dzieci też będą płacić podatki), ale nie kupują dóbr luksusowych, tylko jedzenie. Mimo, że ich życie jest dużo bardziej efektywne, niż życie singla, który też pracuje, oni mają dużo trudniej. Pracują na etat i potem jeszcze w domu, wychowując i opiekując się dziećmi.

      Więc jeśli oni są egoistami, to nic nie rozumiem.

      Pracuje przecież nie tylko ten, który wytwarza materialne dobra możliwe do obrócenia od razu w pieniądz.

      Usuń