Protesty przeciw ACTA są pięknym przykładem porozumienia społecznego ponad ideologicznymi podziałami. Na tej samej demonstracji jednocześnie: anarchiści, antifa, kibole, pisiorzy, palikociści, korwiniści, neopoganie, pastafarianie, i slawiści.
Ten falliczny napis to taki mój powiedzmy symetryczny sposób uczczenia Walentynek (wszak serce jest symbolem waginalnym)
Dla urodzonych po 1979 roku transkrypcja napisu na dolnym zdjęciu: "nachuj ACTA"
.
siewnia memów - dla wszystkich, ale szczególnie dla Was Ludzie których kocham, a którzy jesteście czasem tak daleko...
Zapraszam również na mój blog motocyklowy
Zapraszam również na mój blog motocyklowy: http://motocyklistka.xemantic.com/
wtorek, 14 lutego 2012
wtorek, 7 lutego 2012
Matrix systemu edukacji
Fuck the System!
Na rektoracie US kłamliwa deklaracja: Non scholae sed vitae discimus. "Uczymy się dla życia, nie dla szkoły". A studenci zapytani "po co studiujesz?" zamiast odpowiedzieć "bo uczelnia wyposaży mnie w wiedzę i umiejętności potrzebne do wykonywania pracy" jak jeden mąż odpowiadają "bo jakiś papier trzeba mieć". Chodzą do szkoły, by mieć skończoną szkołę, a nie po to, by nauczyła ich radzić sobie w życiu.
Totalitaryzmy mają to do siebie, że próbują człowieka zniewolić okłamując go, że nic poza nimi nie istnieje.
Wachowscy pięknie to pokazali - ludzie którzy całą swoją energię oddają w służbie Systemu są oszukiwani od narodzenia do śmierci, że Matrix jest jedyną rzeczywistością, że nie ma dla niej alternatywy, że nic poza nim nie istnieje.
Takim Matrixem usiłował być komunizm, wbijając ludziom do głów że jest jedynie słusznym systemem powszechnej szczęśliwości, a zarazem szczelnie izolując obywateli przed doświadczeniem tego co na zewnątrz, filtrując medialnie informacje płynące z Zachodu, odmawiając paszportów. A obywatele całe swoje życie zmuszeni byli do pracy na rzecz systemu, pozbawieni w większości możliwości korzystania z jej owoców, którą daje tylko wolny rynek.
Skuteczniejszym Matrixem była niegdyś - i jest nadal w wielu miejscach - religia. "Poza Kościołem nie ma zbawienia". Poza Allahem i tak dalej. System przekonuje że wyjście z niego jest co najmniej skazaniem siebie samego na wieczne potępienie, a często i na karę śmierci doczesną*. I system ów - jak każdy Matrix - podporządkowuje sobie wszelkie aspekty życia jednostki - sferę światopoglądową, moralną, rodzinną, sexualną, wyznacza rytm pracy i odpoczynku, sexu i wstrzemięźliwości, postu i świętowania.
Nadal skutecznym i zakorzenionym w umysłach Matrixem jest system edukacji. Od podstawówki dzieci słyszą od rodziców i nauczycieli "skończ szkołę, bo będziesz nikim".** Funkcjonariusze systemu, agenci Matrixa, czyli nauczyciele, mają bezpośredni interes w przekonywaniu do tego kłamstwa - podporządkowują sobie jednostki, wymuszają posłuszeństwo i pokorę ucznia, wbrew swej woli oddanego w ich władzę. "Nie będę się buntował, bo mnie wyrzucą ze szkoły / uwalą na uczelni - i to będzie koniec". Im zależy na to, by młody człowiek wierzył, że poza edukacją nie ma dla niego perspektyw, że bez dyplomu nie będzie miał pracy - z tej wiary oni żyją, ona im daje pracę. Ta wiara rodziców i młodzieży sprawia, że ludzie oddają systemowi 18 lat życia, od zerówki po magisterkę, i to w tym okresie gdy człowiek jest najbardziej twórczy, najsilniejszy.
Jak każdy Matrix, system edukacji nie bierze odpowiedzialności za efekty podporządkowania się mu. Komunizm nie gwarantował szczęścia; skuteczność zbawiania przez religię jest o tyle dla kościołów wygodna, że absolutnie (sic!) nieweryfikowalna. Szkoły wyższe reklamują się:
"To na was czekają pracodawcy"
"Wybierz swoją przyszłość"
"Mój ojciec ukończył XXX i teraz jest dyrektorem"
- bez żadnej rękojmi na to, bo mając dyplom człowiek nie może dostać pracy, to przecież nie wraca z reklamacją na uczelnię, mówiąc: oddajcie mi pięć lat życia!
Jak każdy Matrix, system edukacji kostnieje straszliwie w swych strukturach. Szkoła jest teraz taka, jaką ją wymyślono w XVIII wieku, by przygotowywała młodych ludzi do życia i pracy. Świat zewnętrzny się zmienił, a struktury i metody szkolne nie. Mamy komputery i internet, a dzieci piszą w zeszytach notatki dyktowane przez nauczyciela. Polonista dyktuje maturzystom biografię pisarza, a oni jak średniowieczni kopiści ją zapisują długopisem na papierze. Tymczasem większość z tych nastolatków mogłaby wyjąć smartfony i znaleźć na wikipedii tę biografię w pięć sekund. Kto kogo tu powinien uczyć funkcjonowania we współczesnym świecie??? Ale agenci systemu nawet tego nie widzą: "my się znamy na tym najlepiej, bo jesteśmy magistrami, profesorami, a jesteśmy profesorami, więc znamy się na tym najlepiej" - nie wychodzą mentalnie poza swój Matrix, mimo że rzeczywistość skrzeczy. Coraz wyraźniejszy bowiem jest rozziew pomiędzy tym, co sobą reprezentują absolwenci, a tym czego potrzebują pracodawcy. Profesorowie nie tracą jednak powodów do samozachwytu: "przecież mamy tak wspaniałych uczniów, wystawiliśmy im piątki!"
Jednemu z tych maturzystów pomagałam pisać CV. Przez 12 lat szkolnictwo nie nauczyło go nic, co mógłby tam wpisać, co przydałoby się ewentualnemu pracodawcy. Prawo jazdy zdobył sam, komputera nauczył się sam, angielski i tak wymagał doszlifowania na kursie.
Jeszcze 20 lat temu wiedzę czerpało się z xiążek, szukało się jej żmudnie kartkując katalogi i tomiszcza w bibliotekach. Im człowiek więcej pamiętał, tym sprawniej się z tym poruszał. Komputery, internet, wyszukiwarki i funkcja CTRL+F zdjęły z nas konieczność zarówno pamiętania, jak i szukania. Ten moment powinien być kopernikańskim przewrotem w nauczaniu. Kończymy z pamięciówą, przez co możemy usprawnić i skrócić edukację. Z wdrukowywania danych przesunąć ciężar na umiejętności docierania do nich, przetwarzania i wykorzystywania. To czego młodzież uczy się na studiach, mogłaby ogarnąć w technikum, to co w liceum możnaby zrobić w gimnazjum. I mając lat 19 iść do pracy. Uczelnie zostawiając tylko w takich dziedzinach jak prawo czy medycyna. A tymczasem co się stało??? Boom edukacyjny - 55% młodzieży, zamiast jak wcześniej kilkanaście, idzie na studia, po to by zdobywać coraz bardziej fasadowe dyplomy. Matrixowi naprawdę nie zależy na tym by się redukować!
Ludzie chodzą do szkoły, "by mieć skończoną szkołę": komunizm, religia i edukacja zostały wymyślone dla człowieka, ale rozrosły się w matrixy, stały celem same dla siebie, zaczęły służyć interesom swych agentów-funkcjonariuszy, a ludzi traktować jako narzędzie dla osiągania samoselfnych celów.
Na szczęście to wszystko widzę nie tylko ja, ale i mądrzejsi ode mnie:
"Człowiek się rodzi artystą i przez całą szkołę walczy, żeby tym artystą pozostać. Bo jak pójdzie do pracy, to supercenne się stanie, że on ma inne pomysły niż cała reszta. Wtedy nie będą szukać kujona, który odpowiedzi na każde pytanie szuka w książkach sprzed dziesięciu lat." - rozmowa z Miłoszem Brzezińskim, Duży Format. (Artykuł bardzo długi, tu fragmenty na ten temat. Tu całość.)
Nie trać czasu na studia - Newsweek : "Lepiej mieć porządny zawód, niż byle jakie studia – oto prawda o polskim rynku pracy. Uczelnie coraz skuteczniej przygotowują dziś do bezrobocia albo marnej pensji."
Wyższa Edukacja: ostatnia bańka spekulacyjna? - The Economist.
Czekam z utęsknieniem na dzień, kiedy ona pierdolnie z trzaskiem i przestanie ssać soki z ludzi żywcem.
-----
*W islamie za apostazję prawo państwowe oparte na szariacie przewiduje karę śmierci, a w mrocznych czasach chrześcijaństwa nie tylko palono heretyków na stosach, ale też stosowano zasadę "cuius regio eius religio".
**Skrzywdzone tym podejściem jest szczególnie moje pokolenie, bo nasi starzy, ukształtowani w komunizmie gdzie rzeczywiście papierek określał człowieka, potem wciskali dzieciom ściemę, że dyplom rzeczywiście je ustawi, po to by patrzeć jak prosto w bezrobocie czwórkami idą absolwenci w latach 90. i dwutysięcznych.
Na rektoracie US kłamliwa deklaracja: Non scholae sed vitae discimus. "Uczymy się dla życia, nie dla szkoły". A studenci zapytani "po co studiujesz?" zamiast odpowiedzieć "bo uczelnia wyposaży mnie w wiedzę i umiejętności potrzebne do wykonywania pracy" jak jeden mąż odpowiadają "bo jakiś papier trzeba mieć". Chodzą do szkoły, by mieć skończoną szkołę, a nie po to, by nauczyła ich radzić sobie w życiu.
Totalitaryzmy mają to do siebie, że próbują człowieka zniewolić okłamując go, że nic poza nimi nie istnieje.
Wachowscy pięknie to pokazali - ludzie którzy całą swoją energię oddają w służbie Systemu są oszukiwani od narodzenia do śmierci, że Matrix jest jedyną rzeczywistością, że nie ma dla niej alternatywy, że nic poza nim nie istnieje.
Takim Matrixem usiłował być komunizm, wbijając ludziom do głów że jest jedynie słusznym systemem powszechnej szczęśliwości, a zarazem szczelnie izolując obywateli przed doświadczeniem tego co na zewnątrz, filtrując medialnie informacje płynące z Zachodu, odmawiając paszportów. A obywatele całe swoje życie zmuszeni byli do pracy na rzecz systemu, pozbawieni w większości możliwości korzystania z jej owoców, którą daje tylko wolny rynek.
Skuteczniejszym Matrixem była niegdyś - i jest nadal w wielu miejscach - religia. "Poza Kościołem nie ma zbawienia". Poza Allahem i tak dalej. System przekonuje że wyjście z niego jest co najmniej skazaniem siebie samego na wieczne potępienie, a często i na karę śmierci doczesną*. I system ów - jak każdy Matrix - podporządkowuje sobie wszelkie aspekty życia jednostki - sferę światopoglądową, moralną, rodzinną, sexualną, wyznacza rytm pracy i odpoczynku, sexu i wstrzemięźliwości, postu i świętowania.
Nadal skutecznym i zakorzenionym w umysłach Matrixem jest system edukacji. Od podstawówki dzieci słyszą od rodziców i nauczycieli "skończ szkołę, bo będziesz nikim".** Funkcjonariusze systemu, agenci Matrixa, czyli nauczyciele, mają bezpośredni interes w przekonywaniu do tego kłamstwa - podporządkowują sobie jednostki, wymuszają posłuszeństwo i pokorę ucznia, wbrew swej woli oddanego w ich władzę. "Nie będę się buntował, bo mnie wyrzucą ze szkoły / uwalą na uczelni - i to będzie koniec". Im zależy na to, by młody człowiek wierzył, że poza edukacją nie ma dla niego perspektyw, że bez dyplomu nie będzie miał pracy - z tej wiary oni żyją, ona im daje pracę. Ta wiara rodziców i młodzieży sprawia, że ludzie oddają systemowi 18 lat życia, od zerówki po magisterkę, i to w tym okresie gdy człowiek jest najbardziej twórczy, najsilniejszy.
Jak każdy Matrix, system edukacji nie bierze odpowiedzialności za efekty podporządkowania się mu. Komunizm nie gwarantował szczęścia; skuteczność zbawiania przez religię jest o tyle dla kościołów wygodna, że absolutnie (sic!) nieweryfikowalna. Szkoły wyższe reklamują się:
"To na was czekają pracodawcy"
"Wybierz swoją przyszłość"
"Mój ojciec ukończył XXX i teraz jest dyrektorem"
- bez żadnej rękojmi na to, bo mając dyplom człowiek nie może dostać pracy, to przecież nie wraca z reklamacją na uczelnię, mówiąc: oddajcie mi pięć lat życia!
Jak każdy Matrix, system edukacji kostnieje straszliwie w swych strukturach. Szkoła jest teraz taka, jaką ją wymyślono w XVIII wieku, by przygotowywała młodych ludzi do życia i pracy. Świat zewnętrzny się zmienił, a struktury i metody szkolne nie. Mamy komputery i internet, a dzieci piszą w zeszytach notatki dyktowane przez nauczyciela. Polonista dyktuje maturzystom biografię pisarza, a oni jak średniowieczni kopiści ją zapisują długopisem na papierze. Tymczasem większość z tych nastolatków mogłaby wyjąć smartfony i znaleźć na wikipedii tę biografię w pięć sekund. Kto kogo tu powinien uczyć funkcjonowania we współczesnym świecie??? Ale agenci systemu nawet tego nie widzą: "my się znamy na tym najlepiej, bo jesteśmy magistrami, profesorami, a jesteśmy profesorami, więc znamy się na tym najlepiej" - nie wychodzą mentalnie poza swój Matrix, mimo że rzeczywistość skrzeczy. Coraz wyraźniejszy bowiem jest rozziew pomiędzy tym, co sobą reprezentują absolwenci, a tym czego potrzebują pracodawcy. Profesorowie nie tracą jednak powodów do samozachwytu: "przecież mamy tak wspaniałych uczniów, wystawiliśmy im piątki!"
Jednemu z tych maturzystów pomagałam pisać CV. Przez 12 lat szkolnictwo nie nauczyło go nic, co mógłby tam wpisać, co przydałoby się ewentualnemu pracodawcy. Prawo jazdy zdobył sam, komputera nauczył się sam, angielski i tak wymagał doszlifowania na kursie.
Jeszcze 20 lat temu wiedzę czerpało się z xiążek, szukało się jej żmudnie kartkując katalogi i tomiszcza w bibliotekach. Im człowiek więcej pamiętał, tym sprawniej się z tym poruszał. Komputery, internet, wyszukiwarki i funkcja CTRL+F zdjęły z nas konieczność zarówno pamiętania, jak i szukania. Ten moment powinien być kopernikańskim przewrotem w nauczaniu. Kończymy z pamięciówą, przez co możemy usprawnić i skrócić edukację. Z wdrukowywania danych przesunąć ciężar na umiejętności docierania do nich, przetwarzania i wykorzystywania. To czego młodzież uczy się na studiach, mogłaby ogarnąć w technikum, to co w liceum możnaby zrobić w gimnazjum. I mając lat 19 iść do pracy. Uczelnie zostawiając tylko w takich dziedzinach jak prawo czy medycyna. A tymczasem co się stało??? Boom edukacyjny - 55% młodzieży, zamiast jak wcześniej kilkanaście, idzie na studia, po to by zdobywać coraz bardziej fasadowe dyplomy. Matrixowi naprawdę nie zależy na tym by się redukować!
Ludzie chodzą do szkoły, "by mieć skończoną szkołę": komunizm, religia i edukacja zostały wymyślone dla człowieka, ale rozrosły się w matrixy, stały celem same dla siebie, zaczęły służyć interesom swych agentów-funkcjonariuszy, a ludzi traktować jako narzędzie dla osiągania samoselfnych celów.
Na szczęście to wszystko widzę nie tylko ja, ale i mądrzejsi ode mnie:
"Człowiek się rodzi artystą i przez całą szkołę walczy, żeby tym artystą pozostać. Bo jak pójdzie do pracy, to supercenne się stanie, że on ma inne pomysły niż cała reszta. Wtedy nie będą szukać kujona, który odpowiedzi na każde pytanie szuka w książkach sprzed dziesięciu lat." - rozmowa z Miłoszem Brzezińskim, Duży Format. (Artykuł bardzo długi, tu fragmenty na ten temat. Tu całość.)
Nie trać czasu na studia - Newsweek : "Lepiej mieć porządny zawód, niż byle jakie studia – oto prawda o polskim rynku pracy. Uczelnie coraz skuteczniej przygotowują dziś do bezrobocia albo marnej pensji."
Wyższa Edukacja: ostatnia bańka spekulacyjna? - The Economist.
Czekam z utęsknieniem na dzień, kiedy ona pierdolnie z trzaskiem i przestanie ssać soki z ludzi żywcem.
-----
*W islamie za apostazję prawo państwowe oparte na szariacie przewiduje karę śmierci, a w mrocznych czasach chrześcijaństwa nie tylko palono heretyków na stosach, ale też stosowano zasadę "cuius regio eius religio".
**Skrzywdzone tym podejściem jest szczególnie moje pokolenie, bo nasi starzy, ukształtowani w komunizmie gdzie rzeczywiście papierek określał człowieka, potem wciskali dzieciom ściemę, że dyplom rzeczywiście je ustawi, po to by patrzeć jak prosto w bezrobocie czwórkami idą absolwenci w latach 90. i dwutysięcznych.
piątek, 3 lutego 2012
"Propagowanie dewiacji"
W Tygodniku Powszechnym text Jacka Prusaka "Jak kocha Bóg" - w numerze którego temat to "Geje i krzyż". Polemizuje z nim (TP nr 6/2012) Andrzej Paszewski, genetyk z PAN, który twierdzi, że "homosexualizm jest patologią" i sprzeciwia się "naruszaniu praw rodziców chcących uchronić swoje dzieci od przyjęcia tej orientacji w wyniku wpływów kulturowych. Działania środowisk homosexualnych przekroczyły etap walki o godność i tolerancję, a stały się działalnością promocyjną. Przecież parady równości nie robią dziś nic innego..."
Kolejny przykład moralności Kalego. Flaga tęczowa jest be, a krzyż, hostia, różańce, figurki i obrazy Maryi są okay. Tym, których katolicyzm dyskryminuje, nie wolno manifestować swej tożsamości, bo to "propagowanie dewiacji", ale katolikom wolno urządzać parady katolicyzmu po ulicach miasta (Boże Ciało, drogi krzyżowe i procesje różańcowe przynajmniej 4 razy do roku przechodzą pod moimi oknami) nie bacząc na to że mam prawo chcieć uchronić swoje dziecko przed przyjęciem, w wyniku wpływów kulturowych, waszej patologii umysłu, waszej dewiacji sumienia zwanej powszechnie religią.
Pod postem wytworzyła się ciekawa dyskusja...
Dałam tam takie wyjaśnienie:
Tak naprawdę nie jestem wrogiem religii. Jak każdy wytwór człowieka, od nitrogliceryny po internet, nie jest ani dobra ani zła - jest narzędziem w ręku dobrych lub złych ludzi. Ja tylko nie mogę pogodzić się z nienawiścią, szczególnie z nienawiścią do odmienności. Hipotetyczna wola, którą opisałam w poście, miała być experymentem myślowym, czy raczej emocjonalnym: skoro homofobi nazywają gejów lansującymi się "dewiantami", to może niech spróbują postawić się w sytuacji, w której ich religię ktoś nazywa dewiacją i chce przed nią "chronić dzieci". Wszak każdy rodzic "ma prawo" do wychowywania dzieci "według swoich wartości". Nie byłoby lepiej, gdybyśmy swoje wybory moralne podejmowali wyłącznie za siebie bez narzucania ich innym i oceniania ich? Bez nienawiści do tego co inne? Dlaczego nasze światopoglądy nie są wyłącznie afirmatywne, dlaczego nie skupiamy się tylko na pozytywnych wartościach? "Mam na imię Marcin i kocham Pawła" nie oznacza wszakże "nienawidzę każdego Marcina który kocha Paulinę". "Kocham Jezusa" nie musi implikować "nienawidzę gejów". Jestem za każdą miłością, za tą do Boga i tą do człowieka. Ale też wierzę, że każda miłość która implikuje nienawiść, nie jest tak naprawdę miłością, tylko zakamuflowaną pychą.
Ryba komentując jak zwykle trafił w sedno (podkreślenia moje):
Można gadać tak godzinami, przerzucać się argumentami i zastanawiać nad tym, czy promocja homoseksualizmu może być w jakiś sposób skuteczna. Z jednej strony przecież trudno sobie wyobrazić, że gdy zaczniesz być zewsząd bombardowana informacjami, że delfin butlonosy to ma klawe życie to nagle zapragniesz być delfinem butlonosym. Ale z drugiej strony nie do końca zbadane są wyroki kontinuum seksualnego Kinseya i może faktycznie jest tak, że perspektywa bliskich zabaw kolegi z kolegą jest wprost proporcjonalna do intensywności reklamy?
Mam wrażenie, że na gruncie społecznego dyskursu toczącego się wokół promocji homoseksualizmu (w znacznej mierze również w odniesieniu do przyszłej orientacji dzieci adoptowanych przez pary homoseksualne) i wynikającej stąd konieczności obrony rodziny główną wątpliwość można zredukować do pytania: co tak naprawdę złego jest w tym, że dziecko staje się homoseksualistą? To w zasadzie pytanie o to, co złego jest w osobie homoseksualnej w ogóle?
Ja osobiście odnoszę wrażenie, że takie zło można wytłumaczyć jedynie strachem przed złem metafizycznym, irracjonalnym - a taki strach jest najskuteczniejszą zaporą przed światem, w którym zagadnienia związane z orientacją seksualną są najgłębiej neutralne.
Kolejny przykład moralności Kalego. Flaga tęczowa jest be, a krzyż, hostia, różańce, figurki i obrazy Maryi są okay. Tym, których katolicyzm dyskryminuje, nie wolno manifestować swej tożsamości, bo to "propagowanie dewiacji", ale katolikom wolno urządzać parady katolicyzmu po ulicach miasta (Boże Ciało, drogi krzyżowe i procesje różańcowe przynajmniej 4 razy do roku przechodzą pod moimi oknami) nie bacząc na to że mam prawo chcieć uchronić swoje dziecko przed przyjęciem, w wyniku wpływów kulturowych, waszej patologii umysłu, waszej dewiacji sumienia zwanej powszechnie religią.
Pod postem wytworzyła się ciekawa dyskusja...
Dałam tam takie wyjaśnienie:
Tak naprawdę nie jestem wrogiem religii. Jak każdy wytwór człowieka, od nitrogliceryny po internet, nie jest ani dobra ani zła - jest narzędziem w ręku dobrych lub złych ludzi. Ja tylko nie mogę pogodzić się z nienawiścią, szczególnie z nienawiścią do odmienności. Hipotetyczna wola, którą opisałam w poście, miała być experymentem myślowym, czy raczej emocjonalnym: skoro homofobi nazywają gejów lansującymi się "dewiantami", to może niech spróbują postawić się w sytuacji, w której ich religię ktoś nazywa dewiacją i chce przed nią "chronić dzieci". Wszak każdy rodzic "ma prawo" do wychowywania dzieci "według swoich wartości". Nie byłoby lepiej, gdybyśmy swoje wybory moralne podejmowali wyłącznie za siebie bez narzucania ich innym i oceniania ich? Bez nienawiści do tego co inne? Dlaczego nasze światopoglądy nie są wyłącznie afirmatywne, dlaczego nie skupiamy się tylko na pozytywnych wartościach? "Mam na imię Marcin i kocham Pawła" nie oznacza wszakże "nienawidzę każdego Marcina który kocha Paulinę". "Kocham Jezusa" nie musi implikować "nienawidzę gejów". Jestem za każdą miłością, za tą do Boga i tą do człowieka. Ale też wierzę, że każda miłość która implikuje nienawiść, nie jest tak naprawdę miłością, tylko zakamuflowaną pychą.
Ryba komentując jak zwykle trafił w sedno (podkreślenia moje):
Można gadać tak godzinami, przerzucać się argumentami i zastanawiać nad tym, czy promocja homoseksualizmu może być w jakiś sposób skuteczna. Z jednej strony przecież trudno sobie wyobrazić, że gdy zaczniesz być zewsząd bombardowana informacjami, że delfin butlonosy to ma klawe życie to nagle zapragniesz być delfinem butlonosym. Ale z drugiej strony nie do końca zbadane są wyroki kontinuum seksualnego Kinseya i może faktycznie jest tak, że perspektywa bliskich zabaw kolegi z kolegą jest wprost proporcjonalna do intensywności reklamy?
Mam wrażenie, że na gruncie społecznego dyskursu toczącego się wokół promocji homoseksualizmu (w znacznej mierze również w odniesieniu do przyszłej orientacji dzieci adoptowanych przez pary homoseksualne) i wynikającej stąd konieczności obrony rodziny główną wątpliwość można zredukować do pytania: co tak naprawdę złego jest w tym, że dziecko staje się homoseksualistą? To w zasadzie pytanie o to, co złego jest w osobie homoseksualnej w ogóle?
Ja osobiście odnoszę wrażenie, że takie zło można wytłumaczyć jedynie strachem przed złem metafizycznym, irracjonalnym - a taki strach jest najskuteczniejszą zaporą przed światem, w którym zagadnienia związane z orientacją seksualną są najgłębiej neutralne.
Etykiety:
etyka,
LGBT / homofobia / mniejszości,
queer,
religia
Subskrybuj:
Posty (Atom)