Źródło: Polytical - poliamory & ethical |
Kazik - w dyskusji pod artykułem o poliamorii:
Poliamoria dowartościowuje przede wszystkim głębokie uczucia które ludzie względem siebie żywią. Powszechne występowanie takich uczuć pomiędzy ludźmi niespokrewnionymi jest faktem. Towarzyszy im często aspekt erotyczny (choć jak rozumiem dla kogoś kto oddziela kontekst uczuć, od kontekstu seksualnego, może to być niepojęte ;-).
W wypadku takich uczuć dla wielu osób występujących u człowieka równocześnie, paradygmat zachodniej kultury oferuje jedynie frustrację związaną z tych uczuć zabijaniem. Czy to zabijaniem tych nowych, którym nie można pozwalać się rozwijać ze względu na kuturowe defaulty (wierność idei monogamii), czy to zabijaniem tych starych, które trzeba porzucić na rzecz nowych (monogamia sekwencyjna). Poliamoryści nie zgadzają się na taką konstrukcję rzeczywistości, w której morduje się uczucia. A taka niezgoda nie przychodzi wcale łatwo. Kluczowym problemem jest oczywiście emocja którą stanowi zazdrość. To środowisko wypracowało nawet na tę okoliczność pojęcie anty-zazdrości: http://en.wikipedia.org/wiki/Compersion
Nikt tak pięknie nie mówił, że chce bronić miłości, że sparafrazuję Rojka.
Ula na to:
miłość, bycie w związku i wchodzenie w głęboką relację umysłowo-cielesną z wieloma osobami... mi się w głowie nie mieści.
A ja:
"Mario! Moje serce może wszystkich ludzi zmieścić!
- ona mi przerywa: płać pan te trzy czterdzieści
i nie gadaj tyle ku*wa..." - Łona, "My się znamy?"
I to tak właśnie. Ja się urodziłam z hipertrofią obu przedsionków i obu komór. Więc mi się mieści, może nie tyle w głowie, co w sercu.
W USA liczbę poliamorycznych związków szacowano w 2009 roku na 500 tysięcy. Foto: Polyamory Pride, 2004. Źródło: Wikipedia |
hmmm... ja jestem w stanie zrozumieć ludzi wchodzących w takie związki, ale nie uważam, że to jakaś wyższa forma, kolejny etap ewolucji emocjonalnej. ot, jedni się lepiej czują w monogamii, inni poligamii, a jeszcze inni w poliamorii i już. będzie szczęśliwie, jak żadna z form nie będzie narzucana.
OdpowiedzUsuńUczuć nie da się "narzucić" - nie sposób sprawić by ktoś kogoś pokochał. (Stąd płonność obaw tych, którzy widzą "promocję homosexualizmu" w samym fakcie niekrycia się ze swą orientacją). Czym innym jest natomiast społeczny odbiór i wciskanie określonych difoltów przez rodzinę, szkołę, religię, mainstream kulturowy. Tutaj przez wieki mieliśmy monopol monogamii, zastąpiony dość niedawno przez przyzwolenie na monogamię sekwencyjną.
OdpowiedzUsuńJasno, jasno. Dlatego pisząc o "narzucaniu" napisałem "form", a nie "uczuć".
OdpowiedzUsuńNo zabawnie czasami dostrzec starą ideologię w nowych dekoracjach... Bo jak nasza śpiewa narodowa artystka:
OdpowiedzUsuń"Ale to już było, znikło gdzieś za nami
Choć w papierach lat przybyło to naprawdę
Wciąż jesteśmy tacy sami"
Lata 60-te, dzieci-kwiaty... Mówi to Pani coś? Tylko że nie używano wtedy paranaukowych określeń na wolną miłość.
To naprawdę nie Wyście wymyślili wolne związki, muzykę rockową, metalową i parę jeszcze innych rzeczy.
A "Killing Me Softly" to song Roberty Flack, a nie jakiegoś popowego bandu o nazwie Fugees...
Ferdynand Maria Wcisło-Wlazło
Poliamoria to nie to samo co promiskuityzm / lesjebizm. Mówimy o czym innym Ferdynandzie.
OdpowiedzUsuńNo cóż, imputowanie, że znakiem rozpoznawczym hippisowskiej rewolucji seksualnej były przypadkowe stosunki seksualne, z przypadkowymi osobami, odarte z zaangażowania emocjonalnego zalatuje mi jakąś - przepraszam za wyrażenie - Frondą...
OdpowiedzUsuńFerdynand :(
@Ferdynand
OdpowiedzUsuńPoliamoria jest przypuszczalnie tak stara jak ludzkość - nie trzeba w jej przypadku sięgać pamięcią do czasów hipisów. Konfuzja Paci pewnie w tych błędnych zawężeniach ma swoje źródło.
Swoją drogą ciekawe ekskluzywne kryteria tożsamości zbiorowej: "my zacne hipy, wy paranaukowe-pop-popłuczyny". ;) To autowykluczanie trąci jakimś masochizmem. ;)
A ja jestem ciekawa jak to jest w praktyce, bo w teorii brzmi całkiem zgrabnie, jednak wyłączenie zazdrości.. wydaje mi się praktycznie (nie teoretycznie) niemożliwe.
OdpowiedzUsuńJak zaczniecie praktykować, to ja chętnie o tym posłucham :)
Pogadaj z osobami, które mają rodzeństwo. Tam też jest "podział" miłości rodziców na dzieci, a dzieci - wg tego co piszesz - powinny być o siebie zazdrosne.
Usuń@rozie No i są. Pogadaj z rodzicami rodzeństwa. Dzieci nie potrafią tego tak nazwać, bo nie znają jeszcze słowa zazdrość, ale jak rodzice poświęcają jednemu dziecku więcej uwagi, drugie zaraz zaczyna psocić, marudzić, robi się nagle głodne, albo chore etc.
UsuńZazdrości nie trzeba wyłączać, jeśli się jej nie ma.
OdpowiedzUsuńPraktykować to ja praktykuję od zawsze, ale nie wiem czy mam ochotę opowiadać :-)
Brak zazdrości jest pewnego rodzaju ewenementem jeśli wziąć pod uwagę badania psychologów społecznych. Zatem to dla mnie ogromna ciekawostka, co znaczyłoby otworzenie się na np. związek z wieloma osobami... I jak udźwignąć tzw. miłość do kilku, która przecież wiąże się z odpowiedzialnością za drugiego człowieka. Jak to w ogóle ogarnąć, by być, by oddać się wielu ludziom. Jakim człowiekiem trzeba być, by chcieć w ogóle coś takiego robić? Jezusem? Jak pozwolić najbliższym na poliamorię, zaakceptować swoje bycie jednym z wielu...
OdpowiedzUsuńDużo wątków w tym temacie, które dla mnie są niewyobrażalne w praktyce.
Może kiedyś jednak coś skrobniesz :)
Zazdrość jest sprzeczna z miłością.
OdpowiedzUsuńZazdrość oznacza chęć posiadania, czyli uprzedmiotowienie.
Miłość obdarowuje bezinteresownie, "nie szuka swego" (1 Kor 13,5), szanuje indywidualność osobowości kochanego, więc przyjmuje tylko tyle, ile on chce nam dać, nie żąda więcej. Nie lecę po romantycznym idealizmie tylko po cechach definicyjnych.
Zawsze się jest jednym z wielu. Bycie jedynym, całym światem, jedynym i wystarczającym warunkiem szczęścia i spełnienia, źródłem zaspokojenia wszelkich potrzeb - to jest dopiero romantyczny mit.
Haha, tak myślałam, że ta postawa musi mieć podstawy w jakichś metafizycznych mrzonkach ;) Definicja jak z Jezusa zdjęta :)
UsuńMitu o jedynym to ja w głowie nie mam pewnie od liceum... jednak wydaje mi się ta cała poliamoria szalenie niepraktyczna. Związek z jedną osobą wymaga tyle pracy: poznawanie się, zrozumienie: innego mózgu, innego ciała; budowanie zaufania, szacunku... i jak to miałabym pomnożyć przez kilka to bym chyba się zapracowała na śmierć :)
A wracając do tych definicji to bycie zazdrosnym o osobę z którą się jest nie wyklucza się moim zdaniem z szacunkiem indywidualności ani nie musi oznaczać chęci posiadania. To raczej zdrowy rachunek odwzajemniania altruizmu... kiedy proporcje dawania i brania są zaburzane stajemy się zazdrośni, zwłaszcza jeśli na horyzoncie pojawiają się osoby, które są od nas lepsze w kluczowych dla nas kwestiach. Jeśli dla mnie ważny jest ładny wygląd, mogę się irytować kiedy mój partner opowiada mi o pięknej kobiecie z którą spędził cały wieczór zachwycony linią jej ust. Jeśli ważna jest dla mnie filozofia, poczuję zagrożenie kiedy bliska mi osoba zacznie się fascynować jakąś filozofką... itd. - przynajmniej tak to opisują psychologowie społeczni.
Nie wyobrażam sobie być w związku w którym będę bezgranicznie akceptować poczynania drugiej osoby, to oznaczałoby powiem stanie się cierpiętnicą, która wszystko po cichu znosi w imię "wielkiej miłości", czyli porzucenie własnego szczęścia. A nie wiem w imię czego miałabym dokonywać takich aktów? Chyba jakiejś potwornej metafizyki?
To o czym mówisz wydaje mi się na wskroś idealistyczne, ale chyba głównie dlatego, że jeszcze nie do końca rozumiem co mówisz.
Tzn. na czym ta sprzeczność miała by polegać - czy jakiekolwiek objawy zazdrości dyskwalifikują relację jako "prawdziwą miłość"?
Bo jeśli chodzi jedynie o zdrowy szacunek dla drugiej osoby, który w praktyce objawia się tym, że jej ufasz, nie starasz się ograniczać itd. to rozumiem...
Jednak, nie bardzo rozumiem co miałoby znaczyć nie być zazdrosnym w ogóle...
- jeśli miałabym to jakoś wyrozumieć to albo bycie Jezusem, albo brak owej "miłości" (czymkolwiek to cudo jest w naszej współczesnej kulturze).
Miłość z reguły jesz "szalenie niepraktyczna". ;) Co do ilości "pracy" wkładanej w poznawanie drugiego człowieka - nie widzę by było jej jakoś szczególnie więcej w poliamorii, w stosunku do standardowej monogamii sekwencyjnej, a biorąc pod uwagę iż nie trzeba wkładać energii mentalnej w zabijanie wcześniejszego związku, szczególnie jeśli ma się w nim potomstwo, "bilans energetyczny" w przypadku poliamorii może być zdecydowanie dodatni. ;)
Usuńhttp://www.youtube.com/watch?v=b7G0acYVjSU
"Miłość jest bezinteresownym czynieniem miłości
Usuńtak jak słońce jest bezinteresownym promieniowaniem słoneczności"
Zazdrość jest z innej rzeczywistości. Rodzi się w innych komórkach. Ale jest.
I całkiem inaczej się ją rozumie i ocenia patrząc z różnych stron relacji. Paciu, jesteś jej całkowicie pozbawiona?
Czy jestem pozbawiona zazdrości? Właściwie jej pewną formę znam. Jest to taki rodzaj żalu, kiedy Ważna Osoba Autorytet wybiera do ważnych zadań lub nagradza bliższym dopuszczeniem do spraw kogoś innego niż ja, mimo że mój wkład i zaangażowanie był większy - ale to jest bardziej smutek z powodu niedocenienia niż negatywna emocja skierowana przeciwko tej osobie która została wybrana zamiast mnie.
UsuńNatomiast zazdrości w sensie klasycznym nie mam. Kazik może robić co chce :-) Fakt że ludzie których kocham poświęcają czas innym osobom (lub ideom), dają im bliskość i wsparcie bardziej niż mi, dają innym dostęp do obszarów do których mnie nie dopuszczają - jest dla mnie czymś czego doświadczam od zawsze. Bycie mniej ważnym i mniej bliskim stało się dla mnie naturalne jak oddychanie.
"Bycie mniej ważnym i mniej bliskim stało się dla mnie naturalne jak oddychanie. " - rzeczywiście każdy musi się do tego przyzwyczaić. Trudno by mi chyba było jednak z tym żyć, gdyby dotyczyło mojego partnera. Nie chodzi mi tutaj o ilość poświęconego czasu... ale chyba chciałabym mieć choć jeden aspekt rzeczywistości, w której ta osoba liczyłaby się w szczególności z moim zdaniem, czy moimi emocjami..
UsuńNie wiem jak to lepiej ująć.
"Fakt że ludzie których kocham poświęcają czas innym osobom (lub ideom), dają im bliskość i wsparcie bardziej niż mi, dają innym dostęp do obszarów do których mnie nie dopuszczają - jest dla mnie czymś czego doświadczam od zawsze. Bycie mniej ważnym i mniej bliskim stało się dla mnie naturalne jak oddychanie."
UsuńTroszkę to zabrzmiało jak mechanizm obronny. Mnie się nie udaje przyzwyczajanie do bycia mniej ważnym i mniej bliskim, zauważam nawet chwilowe i zaraz budzi się niepokój. I to chyba nawet nie jest zazdrość- tak jak napisałaś dawanie przez moich bliskich (najbliższych) wsparcia innym, poświęcanie im czasu- tu luz, ale jeśli to się staje "bardziej niż mnie" (more and more) to zaczyna boleć jako coś w rodzaju przeczucie straty (tzn przy utrzymaniu tendencji "tu więcej tam mniej" stratę zwiastuje, a ta dodatkowo zwiastuje samotność).
I chyba tego się boję bardziej niż zazdrości.
Człowiek jest zawsze sam, a to dlatego, że nigdy nie oddaje siebie całego do końca i nigdy nie otrzymuje drugiej osoby w całości. Zawsze jest coś, z czego nie rezygnujemy dla innego/innych. To mogą być różne rzeczy, np. przekonania etyczne, godność, potrzeba wolności, jakaś szczególna pasja realizowana poza związkiem. Jeden partner nie jest w stanie zagospodarować naszej psychiki na wszystkich płaszczyznach, więc dlaczegóż nie realizować tychże płaszczyzn z kimś innym. Jeśli partner na to nie pozwala to staje się psem ogrodnika co to sam nie weźmie, a drugiemu nie da.
Usuń@Pacia "Kazik może robić co chce :-)"
UsuńTy nie bądź taki Augustyn ;)
Paciu, z tym zgadzam się bardzo ;) ale powyżej opisałaś całkiem inny problem- że Ty dostajesz mniej bo partner komuś innemu daje więcej, co traktujesz jako normalne- i moja odpowiedź tego dotyczyła. Pewnie, że różni ludzie zaspokajają różne nasze ciekawości, potrzeby itd, czasem nawet na głębokim poziomie, choć taka intymność mentalna, z emocjonalną lub bez też jest trudna do zaakceptowania przez osobę kochaną. I wcale nie zawsze jest to zazdrość rozumiana jako "pies ogrodnika".
UsuńPrzypomina mi się jeden z ulubionych fragmentów z Cohena
"Yes, and thanks for the trouble You took from her eyes
I thought it was there for good so I never tried "
co przetłumaczył pięknie Zembaty
"Więc dziękuję Ci, że
Wypędziłeś jej z oczu ten żal
Ja myślałem, że musi być tak
Nie starałem się więc"
Zresztą ta piosenka to taka refleksja mężczyzny, który zrozumiał, że inny mężczyzna dał coś jego kobiecie i ostatecznie nie ma pretensji.
Przyznam, że poliamoria jest dla mnie dosyć karkołomnym konstruktem. Być może po prostu trudno mi pogodzić poliamoryczne idee z kulturowym schematem, w którym związek dwóch osób opiera się o - nomen omen - związanie, czyli wzajemną akceptację indywidualnych deficytów i ograniczeń. Widzę tutaj oczywistą zbieżność z "rachunkiem odwzajemniana altruizmu" wspomnianym przez Ulę, choć takie sformułowanie wydaje mi się cokolwiek oksymoroniczne. Ciężko mi po prostu w relacji poliamorycznej umiejscowić kategorię niezwykle dla mnie istotną: wierność. No chyba, że poliamoryczna wierność to po prostu uczciwa informacja o kolejnej fascynacji. :)
OdpowiedzUsuńTak jakoś sobie myślę, że im więcej "poli", tym mniej "amori". :)
Piszesz o kulturowych schematach i faktycznie monogamia, poligynia, poliandria, czy poliamoria mają charakter wybitnie konwencjonalny. Opisane są w medium języka i występują w określonych kulturach w określonych konfiguracjach. Nonsensowne byłoby analizowanie która forma jest lepsza od innych (wtedy trzeba podać kryteria oceny), czy też bardziej "naturalna" (że coś jest "naturalne", nie implikuje że jest automatycznie dobre w sensie moralnym).
UsuńO ile przywoływana wcześniej "zazdrość" jest uczuciem podbudowanym emocjami i z grubsza można opisać ją jako "naturalny" mechanizm i niewątpliwie poliamoryści muszą uczyć się z nim radzić (compersion), o tyle "wierność" jest już wartością. A interpretacja wartości jest już wybitnie konwencjonalna i wieloraka. W skrajnej postaci możemy zawęzić jej rozumienie do poczucia posiadania prawa własności do skrawka ciała naszego partnera - powiedzmy okolic genitalnych, może stref erogennych. Z takiego myślenia właśnie brały się pasy cnoty. ;) W Pięknych przegranych Leonard Cohen pisze o tym tak:
"Szybko wraca małostkowość i ta najbardziej haniebna forma własności gruntowej, zaborcza okupacja, tyrania roztoczona nad kilkoma centymetrami kwadratowymi ludzkiego ciała, mianowicie nad cipą własnej żony."
Dla mnie osobiście wierność to dużo więcej, a przy tym aspekt genitalno-posesywny jest pomijalny. Przy tym nie ma dla mnie sensu konotowanie "wierności" z ekskluzywizmem - wyłącznością uczuć. Facet np. może mieć trwałe uczucia zarówno dla żony jak i dla dziecka (i to chyba dosyć zdrowe jeśli ma). W końcu mówimy też np. o "wierności w przyjaźni", a nawet w naszej kulturze takie relacje można mieć z wieloma osobami. Wierność oznacza dla mnie trwałą dyspozycję, np. w związku z okazywaniem uczuć, troską o relację z innym człowiekiem, ale także jakość tej relacji. I właściwie tyle. Poliamorfia w tak rozumianej wierności nie przeszkadza, a mam wrażenie że wręcz przeciwnie.
No właśnie... Sytuacja jest dla mnie o tyle czytelna, o ile NIE dotyczy sfery sexualnej. Z jednej strony całkowicie zgadzam się z Pacyfką, gdy pisze, że "zawsze jest się jednym z wielu", a "bycie źródłem zapokojenia wszelkich potrzeb to romantyczny mit".
UsuńZ drugiej strony dziwię się, że - o ile trafnie odczytuję jej intencje - próbuje tłumaczyć poliamorczyną anty-zazdrość tym, że prawdziwa miłość "nie żąda więcej", bo w moim przekonaniu jeśli miłość "szanuje indywidualność kochanego" to "wszystko znosi" i "wszystko przetrzyma".
W takim kontekście odbieram słowa Pacyfki jednak jako swego rodzaju waloryzację, stawiającą poliamorię ponad tradycyjny związek dwóch osób, bo poliamoria to jest taka miłość, co to jest łaskawsza i mniej - czy wręcz wcale - zazdrosna.
Co do tego, co piszesz zazdrości: w moim odczuciu zazdrość nie dotyczy miłości jako takiej, bo ta - jak sam wskazujesz bezstratnie multiplikuje się w rozmaitych formach, ale zazdrość dotyczy właśnie wierności, traktowanej oczywiście jako ekskluzywny przejaw jednej z form miłości - tej, która łączy się ze sferą erotyczną, sexualną, itd. Ambaras zaczyna się oczywiście w sytuacji, w której jedna osoba traktuje pragnienie wyłączności jako przejaw "zaborczej okupacji". Jasna sprawa - deficyt związany z niewypieloną grządką może być dla mnie zrozumiały, ale nie widzę jakichś jasnych kryteriów poliamorycznego doboru. Bo jak traktować np. prośbę o dodatkową pomoc w pieleniu - czyli: czy prawo veta jednego z partnerów nie oznacza automatycznie końca poliamorycznego konsensusu? Niepokoi mnie właśnie brak granic w rozrastaniu się takiego związku do jakichś wielogwiaździstych konstelacji, w których łatwo o klarowne sytuacje zapobiegające np. bzyknięciu się ze swoja przyrodnią siostrą. Odbieram Twoja literówkę jako znaczącą, bo coś mi się wydaje, że od poliamorii niedaleko do poliamorfi.
Ta freudowska pomyłka z pewnością świadczy o nieuświadomionym afekcie jakim pałam do naszego kumpla amorfisa. ;) Nawet Pacia nam kiedyś trzasnęła taką super fotkę, na której wyglądaliśmy jak właśnie przebudzona para, ale amorfis zaraz skasował. :(
UsuńPostaram się odpowiedzieć jutro w szczegółach.
Poliamorię można rozumieć jako styl życia - nową konwencję kulturową - lifestyle przyjmowany przez ludzi jako własny na drodze ich życiowych poszukiwań. Ale moim zdaniem to postrzeganie błędne, czy upraszczające. po pierwsze poliamoria w kulturze nie jest niczym nowym (choć do tej pory mocno ztabuizowanym), a po drugie tak jak homoseksualizm nie jest lifestylem, tak i poliamoria nim nie jest. Po prostu niektórzy ludzie odkrywają nagle, iż potrafią kochać wiele osób równocześnie. Pozostawiam oczywiście tutaj w zawieszeniu próbę definiowania czym miłość jest, bo poza pewnymi znanymi neurofizjologicznymi efektami przeżywanie takiego uczucia ma charakter mocno subiektywny.
UsuńTak jak pisałem w komentarzu który zainicjował ten wpis - nasza kultura nie oferuje supportu ludziom przeżywającym równoczesne afekty. Nie ma żadnych kodów, czy konwencji wskazujących "właściwe" postępowanie. Takich stanów mentalnych po prostu "nie powinno" być, więc co począć jeśli jednak są? Dla wielu osób przywoływana przez Ciebie "wierność" (rozumiana mniej więcej w taki sposób jak to opisujesz), może być dostatecznym źródłem motywacji dla zabijania uczuć których "nie powinno" być (zabijanie uczuć rodzi jednak resentymenty i rację ma Nietzsche że to coś okropnego). Dla innych nie, tym bardziej jeśli we własnych nowych uczuciach nie potrafią znaleźć nic złego w sensie moralnym. Poliamoria jako etykieta ideologiczna staję się w takiej sytuacji cennym źródłem protez dla komunikowania własnych stanów mentalnych, a także potrzeb, czy pragnień. Ich realizacja to już zupełnie osobna kwestia. W przypadku związków poliamorycznych bardzo wiele elementów jest "negocjowane" od nowa. A więc także rozumienie wartości, ot choćby tej "wierności". Każde tabu może być źródłem zgrzytów, więc warto atakować wszystko to co niewypowiadalne - zresztą w swojej obrazoburczej naturze uważam że warto tak robić nie tylko w temacie związków międzyludzkich, lecz we wszystkich w ogóle sferach życia.
Podsumowując - dla mnie poliamoria to nie tyle określony kontrowersyjny lifestyle, co zestaw protez komunikacyjnych umożliwiający odtabuizowanie tematu niektórych relacji międzyludzkich - nowy słownik, którego mi wcześniej brakowało. Teraz wielu ludzi rozumiem znacznie lepiej niż wcześniej. I oczywiście trochę bardziej rozumiem też siebie.
Ja również jestem daleki od traktowania poliamorii w kategoriach kontrowersyjnego lifestyle'u. Ba! Mnogość potencjalnych realizacji związków poliamorycznych wydaje mi się stać z sprzeczności z lifestylem, który odbieram jako zjawisko oparte o zmerkantylizowaną estetykę - nie mam wątpliwości, że w tym przypadku tak nie jest.
UsuńTym, co mnie intryguje najbardziej jest właśnie zestaw "procedur negocjacyjnych", których brakuje kulturze, w której wyrosłem, mam jednak świadomość, że w sporej mierze ten deficyt jest oparty - jak sam wspominasz - o brak odtabuizowanej nomenklatury. Ale też nie do końca, bo o ile jestem w stanie pojąć istotę relacji poliamorycznych na płaszczyźnie pozbawionych emocji rozważań etycznych, o tyle zastanawiam się czy nie gubię w tym momencie kluczowego dla mnie elementu konstytuującego związek dwojga ludzi - emocji. Ale to chyba raczej problem etyki. :)
W takim kontekście nie wydaje mi się, żeby poliamoria była panaceum na resentyment wynikły z "zabijania uczuć" - możliwe, że to moje osobnicze ograniczenie, przez które nie wyobrażam sobie nieemotywnej negocjacji w związku poliamorycznym, bo wydaje mi się, że taka "negocjacja" nie jest zwykłym nowym podziałem ról (abstrahuję w tym momencie od potencjalnego skomplikowania takiej procedury), a nieudana negocjacja prowadzi jeśli nie do "zabicia uczuć", to przynajmniej do niemożliwości ich realizacji - czy to lepsze, czy gorsze to temat na osobną dyskusję.
Sporo do myślenia dał mi Twój cytat z Cohena, bo źle czuję się myśląc o sobie jak o "okupancie cipy własnej żony" - to po prostu mocne. Ale z drugiej strony moja żona jest okupantką kompatybilnych obszarów należących do mnie. Taki deal - coś za coś. Oczywiście małżeństwo i kastracja to dwa różne zabiegi, więc nie jest tak, że wobec piękna innych kobiet (nawet tych tylko pięknych) pozostaję obojętny - staram się jedynie nie okupować innych stref i nie wbijać pala granicznego gdzie popadnie. Na ile to emotywne, a na ile boleśnie racjonalne racjonalne? Z jednej strony te kilka centymetrów kwadratowych to tylko uroczy dodatek co całej reszty, a z drugiej - może to naprawdę jedyne rzecz, którą można mieć na własność? :)
"Wierność oznacza dla mnie trwałą dyspozycję, np. w związku z okazywaniem uczuć, troską o relację z innym człowiekiem, ale także jakość tej relacji. I właściwie tyle."
UsuńMoże ta "trwała dyspozycja" jest czymś co trudno ofiarować wielu osobom...
Haha, Mick Jagger i David Bowie też mają taką fotkę! :)
OdpowiedzUsuńTo nie Amorfis skasował tylko jego żona. a zdjęcie było wspaniałe. Zresztą w czasie tzw. trzydniówek (trzy dni pracy tak ostrej że bez wracania z biura do domu) często dzieliliśmy w trójkę (Amorfis, Kazik i ja) wyrko, bo było tylko jedno.
UsuńA bo żony to ciągle mają z zadrością problemy.. ;)
UsuńEj ej, nieprawda. To ja skasowałem to zdjęcie. Amorfis.
UsuńPamiętam doskonale kto dokonał tego aktu zniszczenia. A ja w poprzedni wieczór nie piłam więc pewnie pamiętam lepiej :-)
UsuńTo było moje dokonanie, a nie Twoje, więc to ja pamiętam lepiej. Ewentualnie mogło być tak, że Justa skasowała je na moje polecenie, ale pamiętam że to była moja decyzja.
OdpowiedzUsuńMysle ze masz cos z glowa i powinnas sie leczyc. Aczkolwiek watpie czy na leczenie nie za pozno. Z ciekawosci przeczytalam wiekszosc Twoich notek i jest to przyrost formy nad trescia. Wiekszego zlepku glupoty nie widzialam. Uajesz madra a tok myslenia masz prymitywny.
OdpowiedzUsuńTwórczość Paci nie pierwszy już raz przyciąga anonimowych i jawnych masochistów katujących się jej tekstami. ;)
UsuńSzczególnie, że tak delikatnie i merytorycznie krytykują ;)
Usuń