I jeszcze te cholerne święta. Cztery dni ustawowo wolne od pracy w rozstrzale na trzy tygodnie i przez miesiąc nic w tym kraju nie funkcjonuje jak należy. A wiadomo że jak się coś schrzani to właśnie w któryś z nich, a człowiek zostanie z tym zupełnie sam. Tydzień brania Heviranu a wirusowe zapalenie spojówek nie odpuściło. Zjadam ostatnią tabletkę i narzucam płaszcz. Na ulicach pusto i ciemno. W oknach migotanie choinek i ekranów telewizyjnych. Pół narodu ma w tej chwili w dłoni pilota, a w drugiej browar. Drugie pół - obie dłonie na klawiaturze, a twarz w Ryjxiążce. Kto ma w dłoniach dłonie Drugiego Człowieka? Twarz w jego twarzy?
Apteka zamknięta. Spis dyżurów w oknie wysokiego parteru czcionką tak drobną, że nie przeczytałabym nawet, gdyby światło latarń ulicznych tu docierało. A nie dociera. Idę do następnej, ta też nieczynna. W całodobowej panienka ulukrowana na róż-perła niczym bożonarodzeniowy pierniczek robi wyraz twarzy hrabianki, której niski rangą żołnierz wojsk carskich zaproponował właśnie udanie się do alkowy. "Nie sprzedam bez recepty". Z powrotem mrok ulic i zimny blask municypalnych choinek.
Jestem chory na wszystko, kochana,
i nie wiem, co mnie tu czeka.
Gdzie jest następna otwarta apteka.
I co powie.
- Ten lek jest na receptę, rozliczają nas...
- Ale gdzie ja się dostanę do lekarza w święto? Co pani proponuje?
- Trzeba na dyżur... (cztery godziny czekania, aż moje oko obejrzy na przykład proktolog, i to ja mu powiem co ma mi wypisać, i zabiorę czas ludziom ze zwichniętymi nogami i czterdziestostopniową gorączką)
- Z zapaleniem spojówki? Przecież mnie zabiją śmiechem.
Christmas time, mistletoe and vine. Czas miłosierdzia, gdy zwierzęta, ale nie lekarze lub farmaceuci, mówią ludzkim głosem. Jestem chory na wszystko, chory na wszystko. Chorobę mam na powiekach.
.
.